Ulice Calleh
Urodziłem się w mieście pozostałościach czegoś co ludzie dawniej nazywali Paryżem. Podobno była to kiedyś stolica wielkiego państwa, w każdym razie nie jest to teraz ważne. To co z niego pozostało to jedna wielka kupa gruzów i ta wielka metalowa antena niewiadomego przeznaczenia. Nigdy nie interesowałem się za bardzo dawnymi losami ludzkości, nie należałem do grona fanatyków rozpamiętujących to, że Ziemia kiedyś była pięknym miejscem. Dla mnie liczyła się rzeczywistość, czyli jeden wielki zanieczyszczony śmietnik. Moi opiekunowie podzielali w moje zdanie w tej kwestii, dlatego też szybko wyjechaliśmy do ostatniej ostoi cywilizacji Calleh, miejsca w którym mieliśmy rozpocząć nowe życie - lepsze życie. Tak się przynajmniej nam wydawało. Na moje nieszczęście opiekunowie wkrótce po naszym przybyciu do Calleh, zmarli z powodu wyższego niż gdzie indziej poziomu zanieczyszczeń. Tak oto w wieku piętnastu lat pozostałem sam na tym ziemskim padole, bez możliwości utrzymania się. *** -Kaleb! Chodź tutaj szybko - zawołała mnie właścicielka najsłodszego głosu pod słońcem. -Już idę - odsapnąłem zdyszany po biegu - Mam tylko tyle - powiedziałem wyciągając z kieszeni garść miedziaków i zepsuty srebrny zegarek.