Ulica Mariacka
Tak zamyślony, gdy dochodziłem do Dworcowej, natknąłem się na Pioniola, kolegę ze szkoły. Chyba miał gdzieś w pobliżu knajpę. Jakoś się ustawił. Ale pamiętał o mnie. Roześmiał się. Taka gęba to skarb.
- Co słychać? Jak żyjesz? – I ryknął śmiechem.
Co go tak ucieszyło? Miał grzech wypisany na twarzy, jakby się już taki urodził. Ale dochodziły mnie słuchy, że nigdy się dobrze nie prowadził.
- Jakoś żyję. – Byłem ponury, ale musiałem przyznać, że jego widok sprawił mi przyjemność – Żyję, żyję.
- Masz ochotę na marychę? – Nie czekając na moją zgodę wyciągnął z kieszeni szklaną lufkę i pudełko zapałek, a z niego trawkę, którą zaczął upychać do lufki.
- Co to? – zapytałem głupio.
Znowu ryknął śmiechem.
Co się z nim dzieje? Pomyślałem. I nagle zrozumiałem, że Piniol, od kiedy go znałem, zawsze się śmiał.
Westchnąłem.
- Piniol, po co palisz to świństwo?
- Tylko to mi zostało. Pić już nie mogę.
- Wycieli ci coś?
- Trzustka. Ale coś z życia trzeba mieć.
- Masz rację – powiedziałem. Ale wcale nie byłem przekonany. – I co, smakuje?
- Spróbuj – i wyciągnął rękę z lufką.
Nigdy nie paliłem takich rzeczy, ale patrzył kpiąco więc z rezygnacją, ale i z ciekawością, przyjąłem propozycję.
Trzymał zapaloną zapalniczkę.
- Ciągnij – i znowu gęba mu się roześmiała. – Przytrzymaj dym.
Zrobiłem to. Powtórzyłem. W głowie było krystalicznie czysto. Umysł miałem jasny, lecz wybuchnąłem krótkim gwałtownym śmiechem. I on się śmiał.
- I jak? Daje czadu?
- Dziwne… Niby to nie gorzała, a jakoś działa podobnie… A tak, to co porabiasz? – Wcale nie oczekiwałem odpowiedzi, ale słowa lekko mi przechodziły.
- Mam trzy knajpy. I muszę się nagimnastykować.
- A ja nic nie robię.
- To się męczysz.
- Można się przyzwyczaić.
Szliśmy teraz Dworcową, i Piniol odbił lekko w lewo.