Turlaj sie
– Co za pedał. – Śmieję się z siebie.
Na szczyt, gdzie mieszkała, nic nie jeździło. Trzeba było dziesięć minut pod górę dygać z laczka. To już chyba była jesień, ale wczesna, całkiem ciepło, ja w sweterku, coraz bardziej zdenerwowany i zgrzany, co dodatkowo mnie stresowało. Nie dość, że nagle się pojawię nie wiadomo skąd, to jeszcze spocony jak hydraulik mocujący się z zapieczonym śrubunkiem. Pod koniec szedłem naprawdę wolno, żeby jak najmniej się zmęczyć. Gdyby dzisiaj serce waliło mi tak jak wtedy, pewnie z miejsca dostałbym zawalca.
W końcu stanąłem przed furtką i nacisnąłem guzik domofonu. Odezwał się szwagier Olki i powiedział, że jej nie ma. Całe powietrze ze mnie zlazło, a badyl w ręce oklapł. No nic, podziękowałem i zacząłem schodzić. Wtedy jeszcze nie było komórek, a numeru stacjonarnego nie znałem. Musiałem próbować ją zastać do skutku.
Kiedy byłem jeszcze u góry, zobaczyłem Olę w oddali, wracała do domu. Wszędzie bym ją poznał. Szła, jakby miała serdecznie dość włażenia pod tę górę. Zatrzymałem się i patrzyłem na nią. Widziała mnie z daleka, ale nie poznała, zmieniłem się. Nie zapomnę, jak wtedy wyglądała. Miała długie, kręcone włosy, skórzaną czarną kurtkę, dżinsy i czarne buciory. Materializowało się moje marzenie. Była dla mnie najpiękniejszą istotą na ziemi, a im bardziej się zbliżała, tym bardziej miękły mi kończyny.
Dziś, bez oślego zachwytu, powiedziałbym zwyczajnie, że jest młodziutka i śliczna.
W końcu mnie rozpoznała, a jej cudowną buzię rozpromienił uśmiech zdobny w białe ząbki. Za to moja gęba wyglądała, jakby miała zaraz wybuchnąć.
– Ale gruby – powiedziała i zasłoniła sobie usta, żeby się za mocno nie śmiać.
– Cześć – odpowiedziałem i pomyślałem, co by powiedziała, gdybym tyle nie schudł.
Uścisnęliśmy się, a ona położyła na chwilę głowę na moim ramieniu. Poczułem się jak ktoś, kogo straciła dawno temu i właśnie odzyskała. Pachniała cudownie młodą kobietą. Było już po mnie, przepadłem. Gdyby mi wtedy powiedziała „– oddaj wszystko, co masz”– zrobiłbym to bez wahania. Miałem ochotę paść przed nią na kolana i błagać by była moja.
– Głupi siurek. – Śmieję się i dolewam whisky.
Młodzieńcza miłość jest piękna. Uczucie intensywne, zaślepiające, a przy tym energetyczne. Szkoda, że tak szybko mija. Nie sposób potem je sobie przypomnieć.
Kolejny łyczek dymu. Trąbka staje się melancholijna, a ja już mam szmergla.
– Tylko nie na smutno, Stefek, nie na smutno.
Gdyby ta młodzieńcza miłość gdzieś w nas zostawała, można by sięgnąć po nią w razie potrzeby. Nie byłoby tych wszystkich problemów. Stałyby się małe, nieważne, bo ta miłość jest bardzo wyrozumiała, nie widzi szczegółów, które potem wadzą. Nie byłoby kłótni. No może tylko o to, kto kogo bardziej kocha.
– Piękne cierpienie, hep. Kurde, czkawka. – I bąk poleciał przy okazji.
Stałem tak z Olką chwilę i patrzyłem na nią, jak cymbał. Jak misio na miodek. Musiała mieć niezły ubaw.
– Byłeś u mnie? – zapytała.
– Byłem w pobliżu i pomyślałem, że wpadnę.
– To dla mnie róża?
– Aaa, tak, no przecież.
Denerwowałem się strasznie. Do tego nie mogłem oderwać od niej oczu. Ona była spokojna. Pewnie czytała we mnie jak w otwartej książce, bo cały czas gapiłem się na jej usta.
Wstaję z fotela i zmieniam płytę. W głowie szumi coraz bardziej. Dlaczego nigdy nie rozmawialiśmy o tym spotkaniu?
– Nie wspominaliśmy, hep, początków?