Turlaj sie
– Jak woła na roli, cmoknęła i dała klapsa, żebym się ruszył.
– Ja mam to z bańki, oby.
– Pewnie się zejdziecie.
– A w życiu! Wolałbym się wyhuśtać. To co, nie wyrwiesz się?
– Coś ty, nie ma szans.
– No nic, żałuj. Zostawię ci trochę.
– Ok, chętnie, to zacna gorzelnia.
– Narazicho.
– Tymczasem, Dętka.
Jeszcze tylko on tak na mnie mówi. Kiedyś pracowałem w Wulkanizacji, już w czasie szkoły, stąd ta ksywka. Wtedy najbardziej tęskniłem za Olką.
Poznaliśmy się jeszcze w podstawówce. Zakochałem się od pierwszego wejrzenia. Chodziliśmy z sobą do czasu, aż się wyprowadziła na drugi koniec miasta, do domu na wzgórzu. To chyba najwyżej położone osiedle w naszym mieście. Ta odległość zniszczyła nasz dziecięcy związek. Ale ja nie mogłem o niej zapomnieć. Ona o mnie też, jak się później okazało. Widziałem się z nią jeszcze kilka razy, a potem kontakt urwał się na parę lat.
Kiedy miałem siedemnaście lat zacząłem pracę w wulkanizacji. Z okna widziałem jej dom w oddali. Przez to nie było dnia, żebym o niej nie myślał. Co u niej, czy żyje, czy kogoś ma? Zacząłem ją idealizować, pompować uczucie, aż miłość zaczęła mnie rozpierać i nie mogłem już wytrzymać, musiałem ją zobaczyć.
– Głupi cielak. – Biorę kolejnego łyczka.
Niestety to był czas, kiedy spasłem się strasznie i wstydziłem siebie. Mówiłem sobie, że nie będzie mnie chciała widzieć takiego, że jest zbyt cudowna, zbyt piękna, żeby zwrócić na mnie uwagę, i na co ja w ogóle liczę.
– Gruby, głupi cielak. – Kolejny łyczek. – Szlag mnie trafi z tym tykaniem.
Wstaję z fotela, zdejmuję zegar i wyciągam baterie. Wpadam na pomysł.
– O, tak.
Sto lat nie słuchałem muzyki, bo Olka nie lubi jazzu. Pokaźna kolekcja, jeszcze z czasów kawalerskich, była tylko ozdobą.
Wybieram płytę i odpalam dawno nie używany sprzęt.
– Tak jest.
Dźwięk ulubionej trąbki wypełnia pokój. Siedzę po ciemku, wystarczy latarnia za oknem. Jej światło załamuje złoty płyn w szklance. Pociągam kolejny łyk dymu. Myśli wracają do wulkanizacji i młodziutkiej Olki. Poddaję się temu, sam nie wiem po co.
Wpadłem wtedy na pomysł, że przecież nie muszę się śpieszyć, mogę schudnąć i dopiero wtedy do niej pojechać. Natychmiast zabrałem się za siebie. Ależ się zawziąłem. Zacząłem ćwiczyć, biegać, zachowywałem się jak stuknięty. Chciałem jak najszybciej osiągnąć cel.
– Trzeba się było nażreć pączków, durniu.
Nie pamiętam, ile czasu minęło, ale zrzuciłem prawie dwadzieścia kilo. Co tydzień się ważyłem i powtarzałem.
– Jeszcze trochę.
Powinienem schudnąć więcej, ale już nie mogłem wytrzymać. Musiałem ją zobaczyć. I kiedy nadszedł ten dzień, ubrałem najlepsze ciuchy, wypachniłem się, kupiłem kwiatka i pojechałem w nieznane, pełen nadziei.
– Przynajmniej schudłem, tyle dobrego. – Odstawiam szklankę.
Wstaję z fotela i idę do kuchni. Coś bym zeżarł. Najlepszy do whisky byłby ser, ale w lodówce mam tylko jajka, mleko, śledzie w oleju, fuj, to Olki, ja wolę w occie. Jeszcze są kabanosy.
– A byłeś w sklepie, głupku.
Wygrywają kabanosy. Biorę całą paczkę i wracam do pokoju. Robię głośniej, to mój ulubiony kawałek. Lecę jeszcze do kibla odlać się i mogę zalec w fotelu na długo.
Kabanosy całkiem nieźle smakują z dymną whisky. Zjadam wszystkie i uzupełniam dym w szklance.
– Żyć nie umierać. – Biorę łyczka. – I nikt nie gdera nad głową.
Przypominam sobie, że kiedy do niej jechałem, denerwowałem się bardziej niż przed jakimś egzaminem. Stawka była o wiele większa, chociaż na nic nie liczyłem. Chciałem ją tylko zobaczyć. Sprawdzić, czy wszystko z nią ok, czy jest szczęśliwa.