Sylwester
iebie, smarkule, wkładają! Jak ja mam te cholerne sznurki wyprać! Nie wsadzę ich do pralki, bo jeszcze się wcisną gdzieś pod bęben i pralkę szlag trafi! No to jak?! Palcem czy szczoteczką do zębów?! I wtedy uświadomiłem sobie fantastyczną złożoność, którą kryje w sobie ten krój majtek. Otóż, jeżeli powiesimy wyprane stringi na sznurku, to wieszamy sznurek na sznurku! Ilość materiału jest tak znikoma, że największym elementem tej kompozycji jest klips do wieszania bielizny! Natomiast, jeżeli zobaczymy piękną, zgrabną kobietę, która ma je na sobie, natychmiast mamy wrażenie, że tego materiału jest zdecydowanie za dużo i zbyt wiele przesłania! Jednocześnie za dużo i za mało materiału! Niesamowite, nieprawdaż panowie?! Siedziałem więc, owego sylwestrowego wieczoru coraz bardziej smutny, bo moja Towarzyszka Życia nie zorientowała się, że nasz związek chyli się ku upadkowi, ba! Jest już tak pochylony, że gdyby był drzewem, to nawet przysłowiowej kozie nie chciałoby się na niego wskoczyć. Za nisko! Nieświadoma, że wzbiera we mnie fala tsunami, której nie jest wstanie powstrzymać nawet alkohol, wpadła w swój ulubiony ton, to znaczy syczała i sączyła mi do ucha to, co zawsze uwielbiała. - No popatrz! - cedziła przez zęby. - No spójrz, jak ten facet jest świetnie ubrany! We frak i muchę! A ty co? Jakiś stary garnitur i krawat! O! Popatrz na tamtego! Jaki wysoki! Jaki przystojny! A ty? Ledwie sto siedemdziesiąt sześć centymetrów wzrostu, a o aparycji to już nie wspomnę! A tamten! Jak on patrzy na swoją żonę! Z jaką miłością! O! Szepce jej coś do ucha! Na pewno, że ją kocha! A ty? Kiedy mi mówiłeś, że mnie kochasz?! Ty kochasz tylko te swoje książki! O! No a ten to już... Błysk! Łoskot! Huk! Nawałnica wody! Tama się przerwała... - Dosyć! - drżę na całym ciele. - Już dość! Przepraszam Cię, że kończę to w taki sposób, ale wychodzę! Już nie dam rady! Przykro mi... Przytomnie porywam ze stołu dwie butelki wódki i chyłkiem opuszczam salę balową, nie odwracając się, by nie widzieć wypełnionych zdumieniem oczu. Schody, brama, ulica, chłód, mur przy śmietniku. Otwieram jedną z butelek i... gul, gul, gul rozlega się dookoła, na szczęście tłumione zalegającym wszędzie śniegiem. Głęboki oddech. I jeszcze raz spoglądam w rozgwieżdżone niebo, nie w celu kontemplacji, lecz by ułatwić cieczy spływanie, sprawdzając przy okazji prawdziwość prawa naczyń połączonych. Działa! Ilość wypitego alkoholu wygładza falę tsunami, która rozlewa się spokojem w moich organach. Jednocześnie odbiera mi w znacznym stopniu panowanie nad własnym ciałem i ożywia martwe przedmioty. Chodnik, który do tej pory leżał spokojnie, nagle zakręcił dokładnie w przeciwną stronę niż dreptały moje nogi. Kosze na śmieci wybiegły w podskokach na środek i ze śmiechem plątały się pod moimi stopami, wymuszając na mnie stosowanie nagłych, gwałtownych uników, które niejednokrotnie powodowały moje przyklęknięcie, bynajmniej nie w celu modlitwy. Przede mną niepodziewanie wyrastały ławki godne najtrudniejszych przeszkód na Wielkiej Pardubickiej. I na dodatek, żeby było jeszcze trudniej, latarnie uliczne raz po raz strzelały mi fleszem prosto w oczy! Prawdziwy survival! Jeszcze parę łyków! Nie poddaję się! "Idąc bez celu, nie pilnując drogi, sam nie pojmuję..." prę niestrudzenie do przodu zajmując umysł budowaniem wspaniałych teorii filozoficznych. Każda z nich jest doskonała i spełnia wszystkie warunki logiki! No cóż, nie będę przecież obalał własnych teorii! Przy okazji zajmuję się problemem głodu na świecie i oczywiście go rozwiązuję, zaglądam w rejony polityki i szybko się wycofuję, bo jednak za mało wypiłem, po czym analizuję ruch pacyfistyczny i jego założenia, co zmusza mnie do zorganizowania Marszu Pokoju. Jako j