Światła na wzgórzu
Gerard wszedł do mieszkania, zdjął buty i rzucił klucze na stół zarzucony różnymi papierami. Nalał wody do czajnika i ustawił go na palenisku. Rozniecił ogień i dorzucił do niego drewna. Czekając na wrzątek, wyjął z szafki kubek i włożył doń parę zielono-złotych liści. Niedługo później zaparzył je; po domu rozszedł się usypiający aromat. Napar zabarwił się na złoto.
Z kubkiem w jednej ręce i gazetą w drugiej, zasiadł w fotelu. Teraz pozostawało mu jedynie poczekać do wieczora.
Burza nadciągnęła nim upłynęły dwie godziny. Rozłożyła swe ramiona szeroko na zachodnim niebie, pragnąc objąć nimi cały widnokrąg. Pomruki grzmotów niosły się nisko nad ziemią, rozpędzając żywe istoty, gnając je do domów. Później zerwał się wiatr. Ruszył masy gorącego powietrza, zaprosił je do psot i igraszek. Bawił się, zaczepiając liście na drzewach, szarpał je bez litości, przygiął przestraszone zboża. A po nim przyszedł deszcz i napoił litościwie spragnioną ziemię. Błyskawice roztańczyły się na polach i w lasach.
Gerard obserwował to wszystko z głębi pokoju. Napawał się widokiem i wdychał zapach świeżości, który wpadał przez uchylone okno. Cieszył się tym niesamowitym przedstawieniem. Nie mógł się już doczekać wieczora. Jego serce gnało, niemal galopowało do lasu, ale na twarzy mężczyzny malował się spokój. Ten typowy tylko dla osób, które wiedzą, że nie trzeba się spieszyć, bo nieuniknione i tak nadejdzie.
Z wolna nawałnica zaczęła słabnąć i ustępować. Odciągała na wschód, aby tam siać grozę. Pomarańczowe słońce błysnęło jeszcze ponad zachodnim horyzontem i zalało krajobraz ukośnymi promieniami, jakby badając szkody wyrządzone przez burzę. Zadowolone, że nie znalazło ich wiele, mrugnęło ostatni raz i skryło się za liną drzew. Zapadał zmierzch.
Gerard długo jeszcze siedział w fotelu, wsłuchując się w odległe i przytłumione pomruki grzmotów. Dolatywały do niego również odgłosy wsi: szczekanie psa, trzaskanie drzwi; pobliską szosą przemknął samochód.
Gdy wyszedł z domu niebo było całkiem czyste i oczka gwiazd błyszczały nieskrępowane na aksamitnym nocnym tle. Rześkie, chłodne powietrze napełniło mu płuca. Wziął kilka głębokich oddechów i wyszedł na drogę, zamykając za sobą furtkę. Woda chlupotała pod nogami i nie minęło wiele czasu, nim przemokły mu buty. Nie przejął się tym zbytnio. Jego myśli uciekły już ku wzgórzu za wsią.