Skądinąd. I zewsząd
***
Kiedy wyszli, głucha cisza odbiła ostatni serw ping-ponga. Telewizor był już wyłączony, wszyscy gdzieś znikli. Zbliżała się burza, widać było zarysy chmur i kontury błyskawic na zachmurzonym mocno horyzoncie. Zbliżała się druga po południu, zaraz podadzą obiad. Minęła ledwie godzina, odkąd poznałem dwóch nowych znajomych. Przyszli i wyszli, ale zapewne wrócą. Nie starałem się układać żadnego planu na przyszłość. Żyłem raczej przeszłością, tym, co było i nie wróci. Bo teraźniejszość mnie nie pociągała. Zbyt bliskie, oślizgłe jej szpony opełzały mnie jak pyton, ściągały z chmur na twardą posadzę szpitalną, była zbyt nachalna, by nie rzec - natrętna. Miałem kilka godzin, które musiałem zagospodarować, bo przypuszczałem, że i tak miną, nawet jeśli nie zrobię z tym nic. Z doświadczenia wiem, że nie ma nic dłuższego niż pięć minut w kolejce u dentysty i nic krótszego niż pięć minut jedzenia gałki lodów. Taki to jest ten czas - dziwny, niejednorodny, jakby rzeczywiście nieciągły. Coś trzeba było zatem postanowić i raczej teraz niż za godzinę. Najpierw jednak trzeba było zjeść solidny obiad, a tego dnia miał być schab bez kości, ulubione menu mojej nieodżałowanej wciąż babki. Zawsze stawała z trzcinką nade mną i mówiła, że mam zjeść wszystko z talerza, bo jak nie, to ta trzcinka - tu pokazywała mi przed nosem - będzie w robocie. Trzcinka lądowała z powrotem w przedpokoju za kaloryfer koło łazienki, i nigdy nie była w robocie, ale ja zwalony wielkim jak chłopska, spracowana dłoń schabem musiałem na jakieś dwie godziny zrobić sobie drzemkę. Teraz jednak trzcinka mi nie groziła. Raczej pusty, niezagospodarowany niczym sensownym czas, który wlecze się najbardziej, jak człowiekowi czegoś zaczyna brakować. Raczej pustynia niż wnętrze barokowej świątyni. Raczej szklanka pusta niż pełna do połowy. Tymczasem siedząc dalej w tym samym miejscu, w którym zostawili mnie medycy ze stolicy, zauważyłem, że nadeszli pacjenci, zaczęli manipulować przy wystawionych na stoły na czas sprzątania krzesłach, zaraz wjechał parujący zupą wózek bemarowy, z którego salowy już rozlewał gorącą strawę dla uciśniętych duchowymi sprawami powłok cielesnych. Pacjenci tańczyli między stolikami, aż przechodziły dreszcze, jednak żaden się nie potknął. Codzienny taniec wyćwiczył widać ich zmysł równowagi. Podszedlem, wróciłem z talerzem, zjadłem, potem wrąbałem drugie, tak, to się nazywa kuchnia polska, nie jakaś tam azjatycka, chińska czy inna szwabska, polskie to jest to - suto, dużo, mocno, jeszcze brakuje czerwonego wina półwytrawnego co najmniej, a potem deseru z lodami. Kiedy szczękały oddawane pod bemar naczynia, zrozumiałem, że nic się poza obiadem nie kończy. Że w życiu i dniu są takie małe końce, jak koniec jedzenia, koniec zmiany, koniec odpoczynku, ale że zaraz jeden koniec przechodzi w nowy początek, jak w poematach Eliota. I że to znużenie poobiednie jest konieczne. Powlokłem się ze znajomym ciężarem w połowie ciała do swej sali, zwaliłem w ubraniu i butach na łóżko, pacjent już nie nucił, a mikrofony ze ścian zaczęły tymczasem niepostrzeżenie znikać. Krótko potem zmorzył mnie sen. Był jak ciemna, chłodna studnia pośrodku letnich upałów gdzieś wysoko w Sudetach. Jednak to nie tam, coś mi się tłukło, zupełnie nie tam…