Samotność w wielkim mieście
Postać z laską pochyliła się tak nisko, że dziewczyna mogła zobaczyć z bliska pomarszczoną, żółtą twarz i siwe wąsy cienkie jak dwa sznureczki, wyrastające po obu stronach spierzchniętych ust.
- A oddasz mi swoje buty i płaszcz? – spytał osobnik, uśmiechając się chytrze.
Elisa załamała ręce.
- Jest mróz… Nie dam rady iść bez butów… - wyjąkała – Błagam..!
Postać wyprostowała się gwałtownie.
- Jak chcesz! – warknął mongrel – Nic za darmo, laleczko! Dosyć mamy własnych kłopotów…
Banda bezdomnych po kolei zaczęła wskakiwać na chodnik, każdy ze swym workiem, taczką, albo dziecinnym wózkiem pełnym śmieci. Po chwili dziwaczny i obszarpany pochód zniknął w mroku.
Elisa spojrzała na zegarek. Była za minutę pierwsza. Zaczęła cichutko płakać z bezradności i strachu. Jeszcze raz próbowała wstać, ale nogi załamały się pod nią, promieniując przenikliwym bólem wracającego krążenia.
- Pójdę. Zaraz pójdę… - usiłowała zgrabiałymi z mrozu dłońmi rozetrzeć uda i kolana.
To już nie był zwyczajny ziąb: Elisa czuła, jakby powoli - poczynając od stóp – zaczynała zmieniać się w lodowy posąg. Po chwili poddała się i na nowo ukryła głowę pod płaszczem. Otuliła się szczelnie, jej oddech, wilgotny i ciepły, osadzał stopniowo warstewkę szadzi na włosach i rzęsach.
„Umrę tu” – pomyślała, ale o dziwo, ta jednoznaczna konkluzja nie napawała jej lekiem. Zamknęła oczy i powoli odpłynęła w niebyt.
Z nerwowej, pełnej majaków drzemki wyrwał ją cichy szum: jakby ktoś tuż przy jej uchu włączył mały wentylator. Z trudem rozwarła sklejone lodem rzęsy. Jakieś dwa metry przed nią stała elektryczna limuzyna. Jednolicie czarna, potężna, błyskająca białymi światłami reflektorów, z silnikiem pracującym cicho, jak mruczący z zadowolenia kot.
Drzwi pojazdu podniosły się, z wnętrza buchnął strumień ciepłego, przesyconego aromatem sosny powietrza. Ktoś wysiadł i zbliżył się powoli: mężczyzna ubrany w kamizelkę, surdut i spodnie zaprasowane w kant. Podszedł do dziewczyny i spojrzał z niedowierzeniem.
- Hej, co tutaj robisz? Zamarzniesz przecież… Wszystko w porządku? – odezwał się zmysłowo niskim, miękkim głosem.
Elisa usiłowała odpowiedzieć, ale z jej ust wydobył się tylko zduszony jęk. Mężczyzna pochylił się niżej, zbliżając twarz do jej twarzy. Był Azjatą o szlachetnych rysach i czarnych włosach opadających kaskadą spiralnych loków na ramiona. W lewym oczodole nosił monokl ze szmaragdowego szkła.
- Nie rozumiem, co mówisz… Zabłądziłaś? Jesteś po narkotykach?
Dziewczyna zdołała pokręcić przecząco głową. Mężczyzna wyciągnął do niej dłoń w skórzanej rękawiczce.
- Złap mnie za rękę! – nakazał – Zabieram cię stąd! No dalej, podaj rękę!
Elisa z trudem wyciągnęła ramię. Od wysiłku pociemniało jej w oczach. Nieznajomy złapał ją za rękę – uścisk dłoni w rękawiczce był nieludzko silny, dziewczyna odniosła wrażenie, że jej skostniałe palce znalazły się w stalowym imadle. Mężczyzna oderwał ją od betonu, ale dziewczyna nie była w stanie stać: opadła bezwładnie w jego ramiona.
- Mój Boże… - wyjąkał nieznajomy, biorąc Elisę na ręce – Biedactwo…
Zaniósł dziewczynę do limuzyny i ułożył ją na skórzanej kanapie. Zamknął drzwi i wklepał coś w panel automatycznego pilota.
- Słuchaj… - zwrócił się do dziewczyny – Nie wiem, co ci się stało, ale chyba powinnaś trafić do szpitala. Zawiozę cię…
Elisa pokręciła głową w niemym proteście. Pod wpływem ciepłego powietrza wewnątrz pojazdu jej ciało wpadło w niekontrolowane dreszcze. Podbródek jej latał, nie mogła wydusić słowa. Kończyny drgały miarowo, jak w ataku epilepsji. Nieznajomy patrzył na to wszystko z przerażeniem.