Restaurator 9
- Mam to gdzieś! Rób co uważasz za słuszne ale nie wchodź mi w drogę! – agresywny głos znikł w korytarzu.
- Cóż panowie. Szczęście mnie przy was opuściło, więc nie mam zamiaru go jeszcze prowokować. Niemiło było was poznać! Do niezobaczenia.
Podniósł drzwi i bez pośpiechu przeszedł na drugą stronę. Był już środek nocy, ale posesja była skąpana w miłym dla oka świetle. Wokół fontanny z siusiającym chłopcem roznosił się błękitny blask podwodnego oświetlenia odbijający się w betonowej rzeźbie i postaci klęczącej nad brzegiem zgarbionej pod ciężarem tragicznego dnia. Czarny zbliżył się i stanął nad Marcinem. Chłopak trzymał dłonie zanurzone w pachnącej ozonem wodzie, odbijającej kolor kafelek na dnie, krew z jego dłoni powoli ulegała dyfuzji, rozmywała się w świetlistej poświacie błękitu. Ledwie co zareagował obojętnym spojrzeniem kiedy, obok przykucnął Czarny i bez skrępowania zanurzył twarz w wodzie. Jego smuga krwi zanikała w wodzie o wiele dłużej niż brud jaki miał na rękach Marcin. Gangster wyprostował się, ociekająca woda z jego głowy i szyi wzbudziła chaotyczne fale i hałas zagłuszający usypiające ciurkanie rzeźby. Czarny wydał z siebie dźwięk jednorazowej ulgi przypisanej każdemu człowiekowi po otarciu się o śmierć.
- Wiesz co? Twój stary dobrze zrobił wyrzucając cię. Oszczędził ci wiele bólu.
- To nie jest mój ojciec.
- Taa… Jasne. Na pewno wolałbym jego zamiast mojego starego. – spojrzał na bok przyglądając się Marcinowi z tym samym zainteresowaniem, kiedy chłopak powiedział: też chce walczyć. – Wtedy… kiedy nas staranowałeś na drodze… o czym myślałeś?
- O niczym. Nie myślałem. Zrobiłem pierwsze co mi przyszło do głowy.
- Dobrze, że nie prowadziłem mojego samochodu. Nie udało by ci się i miałbym ci za złe, że zniszczyłeś mój ukochany wóz. – Uśmiechnął się szczerze i z sympatią ale Marcin zagłębił się w myślach znów delikatnie falował dłońmi pod powierzchnią wody chłodząc dłonie. – Byłby z ciebie kawał drania jak ja. Dobrze, że trafiłeś na tego gościa.
- Dlaczego? Dlaczego mnie wyrzucił? Dlaczego zostawił mnie samego? – do wody poza krwią zaczęły wpadać krople słonych łez.
- Bo facet, którego znałeś już nie istnieje. Spóźniłeś się z tą akcją kamikadze. Nie przejmuj się, nikt by mu nie pomógł.
- Ale… co ja mam teraz robić?
- Słyszałeś. Żyj. Prawie wszyscy ludzie tak robią z problemami. Zapominają.
- To dlaczego on nie może?
- Powiedziałem… prawie wszyscy. On, niestety nie należał do większości. Wszystko zależy od wytrzymałości. Ty miałeś więcej szczęścia ode mnie, że go wcześnie spotkałeś. Każdy syn ma trochę większe szanse od ojca, bo jest bogatszy o jego doświadczenia i sam zdobywa nowe. Chociaż.. nie. Czekaj! Co ja wygaduję? Przecież akurat ja nie jestem dobrym przykładem. – chwycił się za głowę. Czuł się dziwnie lekko. Nigdy do nikogo nie mówił w ten sposób.
- On nie był moim ojcem!
- Taa.. jasne. Już to mówiłeś. Obaj jesteście okropnie uparci. Chodź! Zabiorę cię stąd. Nic tu już po tobie. Wstawaj!
Marcin nie chciał i nie potrafił odejść. Teraz to on potrzebował pielęgniarza. Zaczął drżeć na ciele jakby dopadała go gorączka, Czarny spojrzał na niego jak na bezdomnego psa, jakby miało się ochotę go przegonić a jednak stoi się nad nim i zastanawia: Kurcze! Jeszcze jedna gęba do żywienia, codziennie spacery i sierść na kanapie! Nigdy nie udawał troskliwości bo takowej nie posiadał, udawanie też nie było jego mocną stroną, dlatego z miną pełną wyrzutów wobec siebie, okrył go swą marynarką, podniósł go z ziemi siłą i „włożył” na siedzenie pasażera swego samochodu. Zaklął kiedy usiadł za kierownicą i miał przekręcić kluczyk.