Restaurator 8
Po kilkudziesięciu minutach jazdy samochodem nienadającym się do użytkowania na drodze, z wgniecionym przednim zderzakiem, strzaskanym bokiem i wybitą szybą, szczęśliwie udało się dotrzeć na miejsce. Gruby bardzo cieszył się z tego faktu, bo zakończyła się jazda z lufą wciśniętą w kark. Zimna stal powodowała ciarki na całym ciele. Teraz kiedy wyszli z samochodu przed bramą prowadzącą do domku utopionego w zieleni, czuł już tylko dźganie w nerki kiedy popychano go do przodu. Było to łatwiejsze do zniesienia, od tego co czuł wcześniej. Pewnie myślałby inaczej gdyby wiedział, że śmierć jest znacznie szybsza od podstrzelenia w głowę a rana w brzuchu jest bardzo bolesna i umiera się w prawdziwych męczarniach. Nie mógł tego wiedzieć, przecież ogólnie mało wiedział, zresztą inni na jego miejscu też by o tym nie myśleli. Strach, przed człowiekiem, który właśnie przyczynił się do śmierci kilku osób i trzyma cię na muszce, każdemu odebrałby rozum. Grubemu do odebrania został tylko apetyt do jedzenia.
- O tej porze jeszcze ich nie będzie – wydawało się, że jedyne czym się przejmuje to jego opuchnięty nos. Wciąż sprawdzał czy jeszcze krwawi i próbował wciągnąć wdechem skrzepłą krew do przełyku. – Mówiłem już, ale nie chciał mnie pan słuchać.
- Nie szkodzi. Zaczekamy. – pchnął go znowu w plecy – Wejdziemy do środka.
- Ale ja nie mam klucza.- zgiął się wpół i zapłakał - Oni mnie tu samego nie wpuszczają.
- Jak trzeba będzie to się włamiemy.
- Wtedy uruchomimy alarm – zaskomlał.
- Którego jak mniemam nie potrafisz wyłączyć? – spojrzał przenikliwie w smutne oczy Grubego. Ten, skulił się jak skarcony pies. Gdyby miał się gdzie ukryć skoczyłby pewnie z podkulonym ogonem do budy. Niestety był na krótkim łańcuchu. – Posłuchaj mnie uważnie. Mnie jest wszystko jedno, a mamy naprawdę wiele możliwości. Możemy przykucnąć tutaj i czekać na gospodarza do samego wieczora, będę tylko zmuszony połamać ci nogę albo rękę żebyś mi znowu nie uciekł albo sypnął w oczy tym świństwem co handlujesz. W środku wystarczy jak cię przywiąże do krzesła, żebyś sobie wygodnie ze mną czekał w cieple i z dachem nad głową. Tu będę cię musiał zakneblować i wrzucić w krzaki, gdzie mogą ci się dobrać mrówki do tego złamanego nosa. Jak już wcześniej powiedziałem.. mnie jest wszystko jedno. A tobie?
Osoba do której były skierowane te słowa zgarbiła się pod ciężarem własnych myśli na temat tego co mogłoby się zaraz wydarzyć. Rzadko kiedy było jej dane myśleć, wyciągać jakieś wnioski, kalkulować. Nie robiła tego z lenistwa bądź z lekceważenia tego co przyniesie następna chwila. Teraz wybór wydał się łatwy. Albo cierpienie, albo poddanie się woli wyższej.
Gruby, z trudem powstrzymując łzy sięgnął do kieszeni i wyciągnął klucz. Otworzył furtkę i poczłapał do przodu. Jego oprawca nie musiał go nawet już pchać do przodu, ofiara pogodziła się z losem i sama go ciągnęła do przodu. Strach okazał się najlepszą metodą wymuszenia posłuszeństwa, kiedy nie można wypracować sobie posłuchu szacunkiem.
Okolica była cicha i odizolowana, w cieniu rzadko rozsianych ale bardzo wysokich drzew. Szli bardzo powoli jak na egzekucję, podjazdem usypanym z czerwonego żwiru. Bez cienia zachwytu minęli okrągłą fontannę z rzeźbą chłopca o uśmiechniętej buzi, sikającego z wysokości do krystalicznie czystej wody ale pozbawionej jakiejkolwiek formy życia. Jego samotność powodowała, że betonowy chłopiec pozostawiał oglądającemu okropnie smutne wrażenie.