Ptak, którego nie było ( koniec mojej książki )
I tak patrząc z uwagą w lustro, uniósł piersiówkę do ust i pił, powoli, smakując procenty, z premedytacją pił, by mieć zapas alkoholu w organizmie do następnego razu, gdy obwieści Katarzynie, że znowu musi do ubikacji. Ale odczekać trzeba. Dlatego musowo trzeba więcej wypić.
Zakończył w połowie piersiówki. Będzie miał kopa. Sięgnął jeszcze do kieszeni spodni po goździki. Kilka włożył do ust, i zaczął je żuć.
Wciąż się sobie przyglądał.
… No właśnie… zmienił się. Postarzał, zgorzkniał, wytrącił z siebie tą bożą iskrę, która życiu daje smak, a oczom blask. Jego oczy były puste, wyprane z nadziei. To były nawet nie spłowiałe chusteczki trzepoczące na wietrze, żegnające kogoś lub same oczekujące na podróż, lecz dwa pumeksy martwej skały.
Połknął resztki przeżutych goździków, i uznał, że czas wracać. Dla niepoznaki odkręcił kran, by zamarkować mycie rąk. I gdy woda się lała - uznał, że warto jednak umyć ręce.
W głowie trochę mu się kręciło. Ale to był przyjemny stan. No i poczuł ochotę na karpia… Bo bigos, chyba po północy?
W końcu wyszedł, i usiadł za stołem patrząc na Katarzynę. Zamyśloną, zbyt poważną.
- Masz ładną łazienkę, i pięknie w niej pachnie – pochwalił, chcąc jej zrobić przyjemność.
- Dziękuję. To miło, że zauważyłeś… - uśmiechnęła się. –Zastanawiałam się kiedy będziemy jedli karpia? A może jeszcze zjesz trochę ciasta?
- Skuszę się. A karp? Może za pół godzinki?
- Dobrze. To i ja jeszcze zjem ciasto.
Było cicho. Jedli w skupieniu. Z dworu dochodziły odgłosy nielicznych petard. Dzieciaki nie mogły wytrzymać. Ale w mieszkaniu te odgłosy nie przeszkadzały im delektować się ciszą; były całkiem na miejscu, bo przypominały im jaki mają dzień. I że to dzień zabawy.
Mateusz słysząc te odgłosy, uśmiechnął się. To przyjemne, że ludzie się cieszą.
- Ciasta są naprawdę dobre – odezwał się- ale już więcej bym nie zjadł. Nie jestem wielkim zwolennikiem słodyczy. Czasami pozwalam sobie na gorzką czekoladę.
- Ja często kupuję ciasto… Taki… mały grzeszek dobrze robi samopoczuciu –wyjaśniła z pokorą.
- … Mały grzeszek? Cóż, może nas nie stać na jakiś przaśny, co by się potem śnił. Do czego by się wracało, i chciało wracać. Może nas nie stać na wyjście poza krąg zatoczony przez konwenanse i pozory życia? Tylko… małe grzeszki, które ksiądz ochoczo rozgrzeszy, i poda za wzór parafianom. Jako nieszkodliwe, i nawet miłe Bogu. Ot, upadek na samo dno wypranego z uniesień życia. – Mateusz odczuł potrzebę powrotu do rozmowy o grzechu, i grzeszkach. W końcu – rozmowa o pogodzie nie wchodziła w rachubę.
- Szybko przechodzisz od mojego apetytu na ciasto do wypranego z uniesień życia – Katarzyna się ożywiła, ale głosik wcale nie był wesoły. –Zbyt szybko. Ja bym takich pomostów tak łatwo nie robiła. Coś cię gryzie, Mateuszu… Co to jest? Nuda? Brak apetytu na życie? Rezygnacja? Masz dużą wyobraźnię i jesteś inteligentnym facetem, a wygląda na to, że się poddałeś. Wyjaśnij twojej kumpelce jak to jest z tobą? Życie ci się opatrzyło? –w głosie Katarzyny nie było kpiny, tylko trochę smutku, i trochę… rezygnacji.
- Uważasz, że dzisiaj jest właściwy dzień na spowiedź? W końcu to koniec roku… I dlatego chcesz usłyszeć moje szczere przyznanie się do braku apetytu na życie? Ale to nie jest makowiec czy sernik, a nawet to nie jest jabłecznik. Twoje niewinne grzeszki mają konkurować z moją katorżniczą winą skazańca? Gdzie tu proporcje?
- Co proponujesz? Jesteś lisem i chcesz kurkę zagonić do swej jamy. A ja się pytam, mój ty skazańcu, mój ty katorżniku, coś przewinił, że taki cię los spotkał? – Katarzyna mówiła z przekorą w głosie.