Ptak, którego nie było ( koniec mojej książki )
- Pozostańmy więc przy swoich kręgosłupach. Ty – w zgodzie ze swoimi przekonaniami, i ja – akceptując swoje ułomności. Tak będzie i prościej, i uczciwiej. Jak myślisz? – Mateusz nie chciał się sprzeczać, przynajmniej nie teraz, przed północą.
- Pozostańmy przy swoich i ułomnościach, i walorach. Pewnie masz takie? – teraz ona nie potrafiła powstrzymać się od kpiny.
- Trudno mi oceniać moje bogate wnętrze, tą perełkę w ustach żaby. Mniemam, że mogłaby świat zadziwić. Ale kudy mi z moją perłą do twej czystej duszy. I do twego niezłomnego charakteru harcerki stojącej nocą na warcie. Ja, biedny pijaczek, muszę się ze swoją perłą dzielić z żabą okupującą moje egzystencjalne bajorko – Mateusz mówił z lubością, z cichym uśmiechem, i z nadzieją, że jego słowa trochę ubodą Katarzynę.
-Moja czysta dusza jest czysta, bo dbam o nią – powiedziała z godnością. Słowa Mateusza jej nie ubodły, raczej rozbawiły.- A ty, mój drogi Mati, dbaj o swoją perłę, a jeśli już musisz się nią dzielić z żabą, to i dbaj o żabę. Odwdzięczy ci się.
- Mam więc pielęgnować bajorko, czy żabę? Pewnie jedno i drugie. I jak tu nie być osobą trunkową? Katarzyno, wypijmy resztę wina z kieliszków, bo szkoda ulatniających się procentów. W końcu dzisiaj Sylwester. A kiedy pić, jak nie w taki dzień? Dzisiaj nie bądź gorliwym ekonomem dla swych alkoholowych przekonań.
- Cóż… to dobry pretekst, by się upić, co? No to napijmy się. Proszę jednak o toast.- Sięgnęła po kieliszek, i patrzyła na Mateusza z uśmieszkiem łobuziaka, który był jeszcze przed psotą.
- Ach, te toasty… Przypomniał mi się wiersz Goczoła – „Toast”, ale nie będę go recytował. Muszę sam się zmierzyć z własną pijacką poetyką. No właśnie… Wypiliśmy za pierwszą miłość, to może za drugą?
- A była druga? To może i trzecia? Mateuszu, jesteś chyba strasznie kochliwy. Poszukaj innego toastu, bo mnie pamięć zawodzi i nie wysupłam z niej tej lichej drugiej cyfry. A pić, i oszukiwać, to dla mej czystej duszy srogi gwałt. –Katarzyna uśmiechała się jak łobuziak.
- Wypijmy więc za wiersz, który jest w nas i brzęczy jak pszczoły w ulu, bądź jest jak kula z nagana, która pulsuje w nas słoneczną raną; za wiersz, który nigdy się nie narodzi. – Mateusz wyłuskał swoją poetykę lecz o niej nie myślał. Wypije i uda się do ubikacji. Już czas.
- Podoba mi się ten toast, ale… wolałabym więcej optymizmu. Wypijmy za to, by czasami, od czasu do czasu, zupełnie od czasu do czasu, ale… by się ten wiersz narodził. Wypijesz za to? – przymilała się.
- Wypiję. No to cyk. Za tę kulę z nagana, by wreszcie wylazła z naszych trzewi.
- Ot, za grosz romantyzmu… A tak pięknie nam szło… No to cyk! – I stało się. Kieliszki były puste.
- Kasiu… muszę do ubikacji…
- W przedpokoju po prawej stronie – wyjaśniła.
W łazience pachniało czymś delikatnym, kwiatowym. Dużo tu było pudełeczek, flakoników, kremów, różnych pachnideł. Nawet ręczniki pięknie pachniały. Ot, babska delikatna dusza, skora do pięknego przytulania się, i głaskania dobrze się czuła wśród tych zapachów, świecidełek, i miękkich, pachnących ręczników.
Mateusz stał przed lustrem z piersiówką w ręce. Przyglądał się twarzy, i zastanawiał się kogo widzi. Czasami wydawał się sobie obcym człowiekiem. Aż dziw, że to był on. Gdzieś we wnętrzu swego umysłu rozpoznawał się, czuł się jednością, w miarę tym samym człowiekiem choć ewoluował strasznie i teraz nie poznałby tego młodzieńca gdy miał lat, no… osiemnaście. Teraz jego twarz… nie była aż tak jednoznaczna. Ciekawe… gdyby na mieście rozklejono listy gończe z jego podobizną, czy mógłby się rozpoznać? Choć ta twarz na pewno kogoś by mu przypominała.