"Ptak, którego nie było" ( fragment )
Mateusz miał ochotę się roześmiać.
- Jak widzisz… łóżko kochanków zaczęło nam pobrzmiewać Marsylianką… Lecz należało wcześniej dopuścić do głosu nasze dwa wielkie święta, i ustalić, które z nich, w konkretnej sytuacji jest… ostrożne, a które tchórzliwe – pokiwał głową, potem spojrzał badawczo, uśmiechnął się cicho – i nieoczekiwanie – zachichotał. Teraz już patrzył na Katarzynę szczerząc zęby.
- Co ci tak wesoło? Mati, ty spryciarzu!...- Katarzyna coś sobie pomyślała. Lecz do czego uśmiechało się jej serduszko? – Lubisz chodzić własnymi ścieżkami. A przede wszystkim lubisz kpić, i robić ludziom wodę z mózgu. Rozgadaliśmy się nad pytaniem ile jest dwa razy dwa, i nie uzgodniliśmy odpowiedzi. No, spryciarz z ciebie… staruszku.
- A nie uważasz, że są pytania, których się nie zdaje? – Mateusz sięgnął po kieliszek. Uniósł go, i zaczął się mu przyglądać.– Ciężko jednak wytrzymać, nie pytając. Podobnie, jak z tym winem… Wietrzeje. Potem nie smakuje, cały urok w diabły poszedł… Może więc, tak na chłopski rozum, lepiej już wznieść w porę toast, i wypić ten drogocenny płyn? Co?
- To rozumiem… Za co wypijemy? – Katarzyna była zadowolona.
- Za młodość.
- Za młodość?
-…Którą lata nie obchodzą. I za nasz kasztan, którego cień kładzie się już na katafalku.
-… Więc za młodość, i za nasz kasztan, którego cień staje się coraz dłuższy.
Ckliwie się zrobiło. I śmiesznie. Czuł to Mateusz. Ale… odpowiadało mu to. W końcu… Katarzyna była kobietą, no to niech ma… tą ckliwość. Która nieuchronnie w głowie Mateusza zmierzała w stronę groteski.
Przypomniała mu się Biedronka. Jakże się różniła od Katarzyny. I jakże były do siebie podobne. Bo, niewątpliwie obie były kobietami i już nic tu nie dało się zrobić. To straszne, jak są do siebie podobne… Choć też się różnią.
A o czym myślała Katarzyna? Cichutka się zrobiła, jak mała myszka, która przykucnęła w ciepłych gałgankach, i niby słuchała, ale i rozkoszowała się ciepłem.
… Aż się prosiła, by jej wyrwać te gałganki spod rozmarzonej główki.
Ale, póki co, Mateusz postanowił darować jej te chwile. Roześmiał się bezgłośnie i – by nie zarechotać, chrząknął. Tym samym zakończył pewną epokę cukrowej waty. Przynajmniej takie odniósł wrażenie, i taką miał nadzieję.
- Mówiłeś coś? – Katarzyna zapytała żartem.
- Tylko odchrząknąłem. Coś w gardle… mi zaschło.
- Mam wodę mineralną. Chcesz?
- A uchowaj boże! Kawa mi wystarczy.
- To nie woda święcona – Katarzyna się roześmiała.
- … A nie chciałabyś wygonić ze mnie jakiegoś diabła?... Chociaż…- Mateusz się zamyślił, zmarszczył brwi, potem spojrzał chytro. – Chociaż taki diabeł, to przyjaciel każdej kobiety. Nie na darmo baba na miotle lata na sabat. Potem, gdy wróci, czyni uroki na niewinnych i cnotliwych mężczyznach. No, szkoda tylko, że minęła epoka stosów i pławienia w wodzie. Nic już nie ma na obronę przed czarownicą. I to wszystko przez te przeklęte emancypantki. Tak, tak… Radziłbym ci trochę namysłu nad wodą święconą…
- Każda baba to czarownica? – oczy jej błyszczały.
- Bo niechybnie mają diabła za skórą.
- A ty boisz się wody święconej?
- Ja jestem uniwersalny – Mateusz przybrał ton przechwałki. – W lewej ręce trzymam swój ogon, a w prawej – kielich z krwią dziewiczej hostii. I dobrze mi być takim okrągłym. Bo i połknie mnie każdy, a i z łatwością wypluje. Ja z tych, co to zawsze letni. Ani gorący, ani zimni – zgrywał się. Ale gdzieś strużką po mózgu płynął mu namysł, czy aby nie mówi prawdy.- Ani diabłem jestem, ani świętym.