"Ptak, którego nie było" ( fragment )
- … I ciebie coś dotknęło. Widać, słowa to miecz obosieczny. I trzeba wiedzieć, kiedy zaczynają być twoim wrogiem. Pomilczmy więc trochę, Kasiu… Jeszcze w kieliszku mamy wino. Jak starzy pijacy, umaczajmy w nim wąsa… dajmy podniebieniu chwilę wytchnienia. Strasznie dużo słów. Trzeba odpocząć, zebrać siły… – Mateusz był wisielczo zadowolony. Przestaną tak pieprzyć, i wreszcie umacza gardło w tych marnych procentach.
- Masz rację… Rozgadaliśmy się… o niczym. Więc wznieś toast, Mateuszu, co by był nie tyle uroczysty, ile mądry - zgodziła się trochę z rezygnacją, a trochę i z ulgą.
- … Wypiliśmy już za nasz kasztan. I za twoje zdrowie… - Mateusz urwał, udając zamyślenie, ale rosła w nim złość, której nie chciał jej ukazać. – Teraz wypijmy za nasze mieszkania, które podcięły nam skrzydła. Może jeszcze za ten nędzny widok za oknem.
- Fakt. Toast mało uroczysty. Ale czy mądry? – Katarzyna sięgnęła po kieliszek, i teraz patrzyła na Mateusza, trochę zamyślona.
- Pewnie taki sobie… Ani mądry, ani głupi. Świadczy tylko o zmęczeniu materiału. A my jesteśmy zmęczeni? – Teraz i Mateusz wyciągnął rękę po kieliszek. – Co nam szkodzi…- powiedział. – My też, tacy… i trochę mądrzy, i trochę głupi. Co? Za nasze mieszkania, i za widok za oknem. Który dziwnie zrósł się z nami.
- To za twoje mieszkanie, i za twoje okno. – Katarzyna uniosła kieliszek.
- Dobrze. A ja za twoją celę, i za kraty w twoim oknie.
Mateusz znowu poczuł przemożną chęć, by wstać, rozprostować kości. Pochodzić po mieszkaniu. Spojrzał z niepokojem na Katarzynę, choć nie wiedział skąd, u licha ten niepokój. I postanowił.
Wstał od stołu.
- Wybacz, Kasiu, ale muszę trochę ulżyć i pośladkom i wzmocnić kręgosłup – powiedział, po czym, faktycznie – począł naciągać mięśnie karku to zginając go, naciągając, to prostując, odchylając. Poruszył ramionami, zrobił głęboki wdech i wydech. Nie patrzył na Katarzynę. Tak, tego było mu potrzeba. Jeszcze raz głęboko odetchnął i przeciągnął się.
Podszedł do okna. Uchylił firankę.
Nieciekawy widok. W końcu to parter. Smutny, nieciekawy pejzaż zawężony do kamienicy naprzeciwko, chodnika, kawałka ulicy, ławeczek i kasztana. Czasami przechodzień zbyt blisko, jak na gust Mateusza, przeszedł, jak zmęczona szara szmata, która może i kiedyś była banderą z trupią czaszką na morzu pełnym rekinów, lecz teraz – szary gałganek podobny do innego gałganka pojawiającego się i znikającego – może tuż na małym cmentarzyku. Nieciekawy widok.
Odwrócił się od okna, i spojrzał na Katarzynę, potem powiódł wzrokiem po pokoju. Znowu zatrzymał wzrok na obrazie świętego, lecz nic mu do głowy nie przyszło, żadna kpina. Tylko pustka, i cisza. „Co ja tu robię? – pomyślał. - Czego chcę, przed czym się bronię?”
Wrócił do stolika, i usiadł.
Katarzyna milczała. Pewnie też o niczym już nie myślała.
Jakoś smutno się zrobiło. A przecież… nic się nie działo. Słowa, słowa… Rozbudzona czymś wyobraźnia, teraz rozpłynęła się, i nic z niej nie zostało. Jedynie żywy był kieliszek czekający aż go wreszcie opróżnią; połyskiwał więc, mienił się rubinowo, karminowo, z mlecznymi pasemkami mgły, z dopalającego się ogniska.
- Zafundowaliśmy sobie miłą rozmowę – odezwał się. – Wypiliśmy kilka kieliszków wina… I czas zleciał. Naprawdę miło. – Mateusz spojrzał w okno, potem na Katarzynę, o niczym nie myślał, ale się jej przyglądał. Twarzyczka delikatna, smutna, biedna… A przecież tkwił w niej diabeł. Tylko dać mu mały prztyczek, a pokaże rogi. Lecz teraz, chyba trochę zagubiona była. No i dobrze – pomyślał. Tak trzymać. Dać babie palec, to go odgryzie, albo chwyci, przyciągnie, przegryzie gardło. Ostrożnie, tylko ostrożnie z tą niewiadomą.