Poranek w Warszawie
Krowa na dachu przystanku autobusowego odciąga mnie od wspomnień. Stoi sobie takie zwierzę jak gdyby nigdy nic. Krowa w centrum miasta, spoglądająca beznamiętnie na hotel, który swego czasu był symbolem kasy i nowoczesności. Niedawno oglądałem film dokumentalny o jego budowie, i uderzyła mnie pudełkowatość obiektu. Klitki, cztery na cztery, kąty proste, wszystko takie gierkowskie. No i obraz był szary, więc super-hotel też był szary. Szary, wielki słup góruje nad miastem. Źle powiedziane, miał był górować, ale się nie udało. Wieża za niska. Są wyższe i będą jeszcze wyższe. Pniemy się, tworząc kolejne wieże Babel. Pamiętam, że ciekawie prezentowała się na nim choinka ze światełek. Choinka była wysoka. A mnie zawsze zastanawiało, czy te migające światełka nie drażnią klientów, usiłujących chyba w tym hotelu spać. Kiedyś, w Toruniu, dostaliśmy pokój w hotelu, z balkonem, na barierce którego zawieszono burdelowo różowy neon. Trochę czasu zajęło nam barykadowanie okien, by odgrodzić się od tego świecącego koszmaru. No, chyba, że tu, klient z poświęceniem. Proszę bardzo, ja dla firmy, której płacę, mogę zrobić wszystko. Poświęcić mój sen, spokój, dobry humor. Mogę nawet zachwycić się pomysłem, przez który dręczą mnie złe sny i uznać, że faktycznie, będąc z dala od domu, czuję się bardziej Christmas.
Ale ja o krowie… No właśnie, stoi sobie krowa europejska i patrzy z góry na tłumy mieszczuchów bardzo polskich, przemierzających w owczym pędzie przestrzenie, by znaleźć się często tam, gdzie nie powinni. No i ci uczniowie, czy studenci, tak rzucający się w oczy, bez obłędu w oczach, bez otchłani strachu, siedzą spokojnie na schodkach i gadają o wszystkim i niczym i śmieją się i jest im dobrze. Reszta konwulsyjnie przerzuca swoje ciała z jednej strony na drugą, tupie w niedoczasie na przystankach, zerka na zegary, które otaczają zewsząd i na jeden wiszący jak dzwon przeznaczenia nad miastem, zegar wieżowy Pałacu. Tego pałacu, którego wstydzą się wszyscy oficjele, nasi napuszeni miejscy i gminni (przepraszam, dzielnicowi) urzędnicy, którzy ścierpieć Pałacu nie mogą, którzy chcą go zabudować, którzy w tej wielkiej plątaninie pomysłów i projektów, utworzą na placu sieć szklano-stalowych pudełek z nieogarniętą ilością towarów i nikomu niepotrzebnych dóbr, więcej i więcej, sklepów, ciuchów, barów, kosmetyków, torebek, sztucznych misiów, butów, różowych, plastykowych psitek przechadzających się po center, nażelowanych, obślizgłych kolesi, niedorżniętych businesswoman, nawiedzonych katechetów, nadzianych małolatów z modnym zaczesem, paru skulonych szarych myszy i mnie, który jak zwykle wszystkich nie lubi.
Urzędasy mego miasta to przedziwna kasta, która to, co widzę, za swoje uważa, moje świętości bezmyślnie znieważa, trampoliną do władzy moje miasto, wyrabiają je jak bezkształtne ciasto, kleją ludziki, kariery, bajery, doklejają do miasta kolejne bariery, finansową, podatkową, manipulacyjną i wszelaką inną, robią z mego miasta megawiochę, w której jak u siebie mogą się czuć potem. – taki hiphop (pseudo). Okropnie brzmi, choć adekwatne do tego, co, co robią te małe ludziki z moim miastem. Ile nieprzemyślanych decyzji, rozbabranych dróg, poniszczonej zieleni, kiczu i folkloru dzięki tym przyjezdnym obywatelom, którzy uważają się za warszawiaków po dwóch miesiącach pobytu w tych dusznych przestrzeniach, pędu i szarości. Bo oni są już u siebie. Podobnie jak kiedyś Rusek i Niemiec. Też swojacy. Jacy tacy. Każdy w tym mieście napaskudził i odszedł Jednakże ta urzędnicza chołota ma jeden cel – złapać stołek w sejmie, senacie, komisjach i instytutach, czyli szeroko pojętej ADMINISTRACJI i za wszelką cenę nie puścić, nie dać się odsunąć, żeby nie Go Home! Rdzennych mieszkańców poddadzą lustracji i ich wysiedlą, bo każdy z tutejszych to albo AK, albo harcerz, albo czerwony, albo inny i przez inne miasta znienawidzony. Bo wszyscy odbudowali swoją stolicę i do dziś nam tego nie mogą wybaczyć. Zostanie jedynie skalana odwieczną głupotą i nienawiścią nacja narodowa, biało-czerwono-czarna, marki popularna, z nieodzowną słomą w butach, białą skarpetą, z krzyżem na piersi i bogiem na opitej, bezmyślnej, tępej gębie. I znów, kurwa, wiara, ojczyzna, cnota, czyli pasy cnoty, czyli rodzenie, rodzenie, rodzenie i ta łapa wyciągnięta do instytucji społecznych, trzecie pokolenie bezradnych dzieci narodzonych. A po chuj? Nikt nie wie, ale płacą i dobrze, bo tak to po katolicku, rodzić i bulić na te narodzone, bez perspektyw, bez możliwości, bez umiejętności, kolejne pokolenia Polaków, co to ich rzeczywistość przerosła. Nowi wyborcy kolejnego p… osła, produkcja masowa tępego elektoratu, który za swego ma chama, prostaka, idiotę, z wyrokami watażkę, co sobie immunitetem swe popeegierowskie ryło wyciera rękawem i smarcze na salony, w których kiedyś Piłsudski, Mościcki, Paderewski. Wpuściliśmy świnie na salony, ziszczony sen niepełnosprawnego umysłowo, rządzi nami wciąż jakiś „weselny” gość. A, Polaczki, Polaczki, niczego się nie nauczyli, choć w dupę dostali i ledwo wstali, ale jak wstali, to zaraz nasrali, zbrukali, obrzygali, jeden drugiego za mordę…