Po stronie cienia ( początek )
Może jesteśmy z gwiezdnego pyłu. Ale coś już się stało. Coś niepojętego.
Dramatem moim, nie mojej jamniczki ( bo jakże? ), jest to, że to ja będę opłakiwał już nie ją, ale kolejną sukę, może szczura, psa, kota? I że jej śmierć stanie się jedynie tłem. Nigdy dramatem, Wyleniałą narzutą na nieboskłonie.
Choć dzisiaj jeszcze jej uporczywe czołganie się do mnie, zadziwia mnie, i wzrusza.
Natomiast moją sukę, owczarka niemieckiego, uśpiłem. Razem z jamniczką się wychowywały, dorastały. Musiałem ją uśpić. Miała wylew, nie schodziła już z posłania, robiła pod siebie. Weterynarz przekonał mnie, że tak trzeba. Ale kiedy już się zdecydowałem, i próbowałem ją postawić na nogi, trzymając w ręku smycz, spojrzała mi w twarz brązowymi, przenikliwymi oczami, coś nią szarpnęło, i niezgrabnie – ale poderwała się, po czym zaczęła krążyć kulawo po przedpokoju, co rusz wpatrując się we mnie. Wiedziała?
Na dworze szła przy mnie, zataczając się. Weterynarz urzędował niedaleko. Na trawniku, przed Przychodnią, odpiąłem smycz. Ożywiła się, biegała robiąc szerokie koła, zataczając się, podbiegała do mnie, usiłując unieść przednie łapy, by je na mnie oprzeć. Po czym odskakiwała. Ja nie miałem już złudzeń, lecz Ona jeszcze się łudziła. Chyba oboje cierpieliśmy. Gdy weterynarz wbił w nią zastrzyk i wpuszczał w jej ciało zabójczy płyn, patrzyła na mnie szeroko, łagodnie i niemo. Zacisnąłem szczęki, ale nie potrafiłem ukryć płaczu. Facet w białym kitlu wyrzucił mnie za drzwi.
…Przyglądałem się wciąż twarzy w lustrze i się zastanawiałem. Chyba przeżyję swoją kotkę?
Ech!...
Ten młodości przymus, by życie szło krokiem żołnierza, ze sztandarami odwiecznego buntu, i prastarej miłości do słabych i skrzywdzonych. Zwycięstwo jest tuż – tuż!
W końcu, leżenie gdzieś w krzakach, nad rzeczką lub stawem, z głową tak spokojną jak pusta obok butelka – bywa pięknym zakończeniem życiowych pragnień, bo przecież w końcu – najważniejsze, po przegranej bitwie – to święty spokój.
2.
Co teraz porabia Joanna?
Przez noc padał deszcz, i trochę przez ranek. Umówiłem się z sąsiadem na wódkę, ale nie pójdę. Wczoraj go wywieźli w plastykowym worku. Chyba serce.
To był miły i spokojny facet. Taki kurdupel około siedemdziesiątki. Najpierw umarła mu żona, potem pies. I wcale się nie rozpił. Wiem o tym, bo często go widywałem na osiedlu; gdy szedł, wyglądał jak przesuwająca się po chodniku brudna plama po płaczu, która potem znikała za drzwiami klatki schodowej, a potem w windzie, i ostatecznie – za drzwiami na których widniał rozmazany, nieczytelny numer mieszkania.
Sobaczy los. Są historie, które nigdy nie powinny się wydarzyć. Ale cuda się zdarzają. Żyjesz. Trzymasz moralny pion pijąc wódkę? Znajdziesz nowego towarzysza, by pod polską czystą, i kiszony ogórek – rozwiać nudę istnienia? Stałeś się wydmuszką, która na próżno czeka, by ją ktoś napełnił?
Ciekawe, czy szaleństwo jeszcze zagości w moich kościach? Bo przecież to, że kocham Joannę, jest tylko beznadziejnie pięknym zmęczeniem ćmy lecącej do płonącej zapałki. Szekspir ustami Hamleta powiedział, że nawet w skorupie orzecha można być panem nieskończonych przestrzeni. Może więc i ja odnajdę się w swojej wydmuszce? Muszę ją tylko na nowo zaludnić.
Zmuszę Joannę, by zamieszkała w moim świecie. A przynajmniej, by nie kpiła ze mnie, czasami zaprosiła na kawę, i już nie milkła gwałtownie po moich słowach: „Czy ja ci dzisiaj już mówiłem, że cię kocham?„
To dobrze, że nie ciągnie mnie, by się długo w lustrze przeglądać.
Poetka Joanna, od dzieciństwa, jak powiada, ma przesrane. Ale teraz, i ja. Dlatego ciągle zapominam danego sobie słowa, że – dość! Nigdy już mnie nie zrani. Odpuszczam sobie tę znajomość. Zbyt łatwo mnie poniża. Weszło jej to w krew. Ale – właśnie dlatego potrzebuje mnie, by nie zwariować.