Po stronie cienia ( początek )
- To co teraz?... – Mój głos był wygaszony, zrezygnowany. Nie oczekiwałem odpowiedzi. Pytanie było w jak najgorszym stylu, niepotrzebne, ale – tkwiła we mnie niejasna chęć zadania jej bólu.
- Nie wiem.- Wzruszyła ramionami. Odwróciła się i weszła do swojego pokoju; staliśmy przed jego wejściem, i z boku – wejściem do kuchni.
Ruszyłem za nią, i znieruchomiałem obok niej, przy dziecinnym łóżeczku w którym spała Oliwia, jej córeczka. Miała siedem miesięcy.
Westchnąłem. Pomyślałem, że wyjdę, i będzie to dla Joanny obojętne.
Ale nie wyszedłem. Nie od razu. Czekałem. Upokarzająco - czując żal do niej, i swoją śmieszność z oczekiwania, wiedząc aż nadto, że bezpłodnego; patrząc, jak powietrze w pokoju staje się bezbarwne, przeźroczyste, jak po cichu przestaje mnie zauważać.
W końcu, wróciłem do siebie, do Katowic, obiecując sobie, że moja noga już nigdy tam nie stanie.
*
… Wreszcie sięgnąłem po szklaneczkę z drinkiem. I zapatrzyłem się w nieokreślony punkt w pokoju, a może w pustkę we mnie ? Czułem obdarte z sensu Oczekiwanie, na coś, co nie istnieje. Czy piasek w klepsydrze jeszcze się przesypuje?
Dzisiaj już nie stać mnie było na myślenie o Joannie. Moje pytania do niej zawsze pozostawały bez odpowiedzi. Nigdy na nie odpowiadała; gdzieś jej słowa ślizgały się na skrawku oderwanej tasiemki od całej sukni.
II
1.
Zobaczyłem się w lustrze. Zimna tafla stopionego kwarcu. Ja – błogosławiony człowiek, mocno ściśnięty pasem, by spodnie nie opadły. Za chwilę wyjdę z łazienki i usiądę w fotelu. Teraz jeszcze się twarzy przyglądam. Ciekawa sprawa. Ta zbliżająca się starość.
Dzisiaj zaplanowałem ten dzień przeżyć spokojnie, słuchając muzyki klasycznej. Czytając książkę, popijając piwo.
Przede mną wciąż droga, a na jej poboczach samotne szubienice; pokusa odpoczynku dla zmęczonych i odważnych. Czy to ja, czy diabeł zaraz usiądzie w fotelu?
Zapętliłem się w sobie.
… Ale mam kotkę, która mnie lubi. Ma trzynaście lat, i choć uwielbia spać – jest pełna energii. No tak… a ja oklapłem. Ciekawe, kiedy umrze? Pamiętam umieranie mojej jamniczki.
…Może jesteśmy z gwiezdnego pyłu. To by się nawet zgadzało. Ale coś się już stało. Coś niepojętego. To było tak:
Moja stara suka, poskręcana reumatyzmem jamniczka, po szesnastu latach w końcu się strasznie, i szybko zestarzała. Przez kilka dni przygotowywała się, brzuch jej napęczniał, i obwisł, kark się wygiął, na karku błyszczały kręgi wyrzeźbione, napięte na suchą skórę. Wlokła się jak zraniony owad, przewracała na bok, dyszała, albo – nie oddychała. Dzień przed śmiercią, w nocy, kiedy spałem, no – może to była późna noc, bo nie spała przy mnie, nigdy, ale wtedy – przyczołgała się, wczołgała w moją pościel ( spałem na podłodze ) do mojej twarzy, i tak leżała. A rano poczułem i obudziłem się, bo strasznie śmierdział jej oddech. Ale – nie przegoniłem jej, mruknąłem tylko: „ Oj! Mila. „ - i przewróciłem się na drugi bok.
W tym dniu jeszcze żyła.
Na drugi dzień, rano, chciała się przyczołgać, i tak już została. Martwa. Mała poczwarka, z kupką przy odbycie, z językiem w bok, z otwartymi oczami, z brzuchem głucho obwisłym. Już było po niej.