Po stronie cienia ( początek )
Ta konstatacja humoru mi nie dodała. Westchnąłem, ale życzliwiej spojrzałem na pijącą bełta. Nie zwolniłem kroku, zresztą… szedłem powoli, pomyślałem nawet, że byłoby nieelegancko, tak prosto w jej twarz… patrzeć.
Dzisiaj nie piłem, i z szacunkiem odnosiłem się do takich jak ona, zranionych ptaków.
…Ale była stara, choć pewnie sporo ode mnie młodsza. Życie przeorało jej czystą duszyczkę. Gdyby nie to... kto wie... Ta ławeczka, i ja przy niej... W końcu spojrzała na mnie, jakbym wszystko rozumiał. Jakbym wszystko wiedział.
Dzień był piękny. Kikuty drzew kurczowo trzymały się liści, które jeszcze nie zdychały, nie umierały szybko, opadając jak co roku, w kolorze sraczki i wilgotnej wątroby. Fajnie było. Kac nie męczył, wzrok nie uciekał przed światłem, tabletka na ból głowy zadziałała prawidłowo, ręce w kieszeniach spodni i trochę marynarski chód – dawało wrażenie stabilności pająka w snutej życia pajęczynie.
Gdy ją minąłem, jej pochylona sylwetka na ławce w jakimś skurczu z papierosem już dobrze parzącym opuszki palców i z kurczowo trzymaną butelką z tanim winem, przypomniały mi czyjeś słowa: „ Brateńku… cierpimy… taki nasz los…” A przecież jej nie żałowałem. Choć minąłem ją pełen braterskiej miłości.
Przed bramą cmentarną przystanąłem; połykałem krótkie informacje z klepsydr. Ale nikt ze znajomych nie umarł. Te kilka grobów znajomków i bliskich oczekiwało bez pośpiechu na odwiedziny nowych domowników.
Właściwie wyruszyłem bez celu. Katowice sprzed czterdziestu sześciu lat, to dla mnie inne miasto. Prawdziwe. Teraz jest tylko piękne. Tamten urok familoków, ich czerwonych okienic, szarość, którą rozdymało słońce… no i nie ma już mojego przyjaciela, który bratał mnie z Załężem, z Bocheńskiego i z innymi uliczkami upstrzonymi familokami. Pewnie tak starzejąc się oceniamy młodość. Skrzy się nam w pamięci złotą pszczołą. Pierwszą miłością. Ale, nawet gdybyś się odważył, i skoczył, nie porwie cię już jej słaba, kobieca tkliwość. Bo – nie skoczysz już w ciemny zawrót głowy, w okulary ślepca. Teraz reklamy proszków na przeczyszczenie i na potencję kolorami neonów wbijają się w me oczy – potem, jak cham. Leżę na onkologii i śnię? Głupia śmierć.
Nie wiadomo dlaczego przemknęła mi myśl, zasłyszane gdzieś słowa: „ Wszystkie informacje o wszechświecie są zgromadzone na holograficznym dwuwymiarowym obrazie na krańcach wszechświata.” Więc tam czeka na mnie moja pierwsza miłość? Tam się też rozegra dramat? Ona umrze, a ja zostanę sam?
Historyjki, które były, teraz są nierealnie zawieszone na płynącej chmurze. Tylko cmentarze, na które przychodzimy, budzą w nas roztargnienie i skurcz gardła na myśl, że jakaś prawda jednak była, że wciąż istnieje. A przecież nie musimy nigdzie z domu wychodzić, bo cmentarze są w nas.
W końcu te kilka klepsydr, w które się wpatrywałem, to nie książka, wiele czytania nie ma, a i ochoty do zadumy u mnie za grosz, bo i po co? Interesował mnie tylko wiek nieboszczyków. Szybko wyłuskałem tego najmłodszego: 44 lata. Uśmiechnąłem się, odetchnąłem z ulgą, i już w lepszym nastroju ruszyłem w kierunku Słonecznej, by Iłłakowiczówną dotrzeć do Sokolskiej, a potem obok Supersamu – minąć przystanek autobusowy do Bytomia.
Zaraz… po co się oszukiwać.?... Wszystko we mnie rwało się do Joanny. Ta cała przechadzka, ten spacerek, to zmyłka? Udawanie przed sobą?
Będąc już po lewej stronie Sokolskiej, gdy przechodziłem obok przystanku autobusowego, zauważyłem stojącego w pobliżu krawężnika młodego zakonnika, któremu, z boku, przyglądał się z jakąś desperacją, pijany facet. Nietrzeźwy usiłował wyprostować się, choć wódka nie pozwalała mu osiągnąć zamierzonego pionu, i tak – kiwając się, wytężał umysł, co widoczne było znakomicie i wyraziście w mimice jego twarzy, krzywiącej się i tężejącej od natłoku myśli, które stały przed zamkniętą bramą, i twardo się do niej dobijały. Coś mu niewątpliwie bardzo ważnego chodziło po głowie, aczkolwiek – bezradnie błądziło. Lecz zaraz ten zamęt przeszedł mu w burzę z piorunami, bo ręce zaczęły mu latać, no… musiał utrzymać równowagę, a jednocześnie jego sylwetka pochyliła się ku zakonnikowi. Ręce furgały oddzielnie, i jedna noga gdzieś sunęła, jakby na ślizgawce była, a przecież – postać ruszyła do przodu. Dziko, z groźną miną, i z wiedzą okropną, bo prawdziwą.