Opowieści z Hellsound. Bratnie dusze. cz1
Ale nie
mógł nic poradzić na dymy z fabryk. A zachodnie Hellsound kochało się w
fabrykach, produkowało tonami plastik, przetapiało ołów i żelazo, wypluwało
cement.
Dlatego
nawet teraz, dość późną już porą, w świetle latarni odbijającym się jaskrawo w
śniegu widać było pędzące ulicami chmury dymu.
Spomiędzy
nich, pewnym krokiem wyłoniła się drobna postać dziewczęca. Spod miętowego
koloru czapki wypadały jasnorude włosy, zaplecione w warkocze. Płaszcz miała
zdecydowanie za mały, mimo, że wystające spod niego nogi wyglądem bardziej
przypominały gałązki wierzby.
Szła
chowając ręce głęboko do kieszeni i wpatrując się w śnieg, który za chwilę
miała przydepnąć. Policzki z zimna przybrały odcień ciemnego wina, identyczny
jak na płaszczu. Spomiędzy warg wydobywały się obłoki pary. Spieszyła się,
świadoma, że nie jest to najodpowiedniejsza pora na drogę piechotą.
Cóż
mogła poradzić, że przez pomoc biednej kaczce w wydostaniu się z gęstego błota
spóźniła się na ostatni tramwaj?
Usłyszała
dużo niskich głosów, dochodzących z bocznej uliczki. Przyspieszyła.
Przed
nią wyrosła para schodzonych, wielkich butów. Zatrzymała się nagle, powoli
podnosząc spojrzenie, aż napotkało dwie wielkie dłonie o spuchniętych stawach,
potem kark szerokości parkowej ławki i toporną, napuchniętą gębę z szyderczym
uśmiechem.
-
Parleu, to jeszcze dziecko, nic z niej nie
będziemy mieli. – mruknął któryś z podobnych typów obok.
-
Nie... – stwierdził ów stojący przed nią. – To
dorosła kobieta, widzę w oczach tę gorączkę.
Dziewczyna
cofnęła się nieco, ale tuż za nią te ż stał jeden z nich, zagradzając jej
drogę.