Nowy Początek cz. I
- Rozbieraj się – powiedział
do mnie kapitan. – Wykonałem polecenie gdyż zdawałem sobie sprawę z
konsekwencji wynikających z nieposłuszeństwa. Po chwili stałem nagi. Wtedy
rzucono mi pod nogi jakieś śmierdzące łachmany.
- Na co czekasz?
Zakładaj – ponaglił kapitan widząc me wahanie.
Z obrzydzeniem sięgnąłem po workowaty strój,
śmierdzący jak kloaka i założyłem go. Z ledwością powstrzymywałem odruch
nakazujący pozbycie się z żołądka dzisiejszego
śniadania.
- Terin, zaprowadź go
do celi – rozkazał kapitan jednemu ze swych ludzi.
- Taa jess Kapitanie –
odpowiedział niedbale żołdak. – Dalej, idziemy – pchnął mnie silnie w plecy.
Ruszyłem we wskazanym kierunku. W przeciwległym krańcu pomieszczenia znajdowały
się wąskie, kręte schody, prowadzące na niższą kondygnację. Przed zejściem
strażnik zdjął pochodnię z uchwytu w ścianie, podpalił ją od stojącego obok stalowego
kubła z żarzącymi się żagwiami. Schodziłem ostrożnie, nie miałem zamiaru
zakończyć życia ze skręconym karkiem. Loszek nie był duży. Było tu zaledwie
sześć ciasnych cel. Tylko jedna miała lokatora, co wskazywało na to, iż stróże
prawa nie przykładali się zbytnio do swej roboty. Smród jaki tu panował był
gorszy nawet od odoru bijącego od mego ubrania. Stanęliśmy przed otwartą celą.
Strażnik uraczył mnie silnym kopnięciem w plecy. Runąłem na ziemię, nurkując w
stercie brudnej słomy. Bezwiednie krzyknąłem z bólu.
- Azankar przesyła
pozdrowienia – powiedział, po czym zatrzasną kratę i odszedł.
Podniosłem się na nogi.
- Wdepnąłeś w niezłe
gówno Vaynekanie – powiedziałem do siebie. Zrezygnowany usiadłem pod ścianą.
Powinienem wiedzieć, że Azankar nie pozwoli mi tak po prostu odejść.