nic
-Opowiem wam bajkę o czymś co jest, co nie jest. O czymś, co było.
Nikt jej nie słyszał, nie słuchał jak zwykle. Słyszeli tylko głosy swoje, muzykę, śmiechy. Słychać było przepełnione, zapełnione, wydęte, wzdęcie wzdęte. Nie było tam już miejsca na słowa takie, co utkwić by mogły choć na chwilę w powietrzu albo w człowieku, na chwilę choć. Człowiek tak samo nadęty, wzdęty był sobą, dymem, piwem, wódką, winem, trawą, muzyką. Wszystko jebane było i pierdolone. Ona taka sama. Nie zwróciwszy jednak na to uwagi, jęła kontynuować swą wypowiedź, spowiedź, opowieść, słowopieść, plecionkę, mówiąc sobie znanym tylko twarzom i przestrzeniom.
-Ogórek kiedyś był zielony. W dotyku nie był gładki, był ciekawy, uparty i zabawny. Najeżył się Koluszkami drobniutkimi, naburmuszając się jak dziecko. Nie kłuł jednak, istniał tylko bardziej na opuszkach palców. I istniał dłużej. Zaciekawiał coraz bardziej i jedynie pozostawał w pamięci, wodząc palcem po jego kotlinach, kanałach, dolinach i wzgórzach malutkich narośli. Kiedyś taki był ogórek. Zapach ogórek miał ogórkowy. Kiedyś tak pachniał naprawdę. Na ziemi leżał, lecz jej zapach miał tylko wtedy, kiedy bardzo się z ziemią zaprzyjaźnił, tylko wtedy, gdy go przytuliła i nie chciała odejść, strząchnąć trzeba było, rozdzielić tę przyjaźń. Tak kiedyś było i to nie było straszne. Tak, kiedyś mało rzeczy było strasznych. Prawie nic nie było straszne.
-Co?- zapytał filozof wielki o oczach wielkich i głowie, o ciału małym. Wybełkotał raczej, choć to tak krótkie i proste słowo, on wszystko bełkotać potrafił, to umiał najlepiej. Zwrócił ku niej swe przeklęcie piękne oczy i twarz równie przeklęcie piękną. Reszta też. A hip hop wciąż bełkotał razem z nimi i dym, i alkohol i słowa, słowa, słowa.
-Nic.- odpowiedziała. Zdenerwować by się chciała, że ją tak wytrąca i przetrąca z krainy kiedyś, z krainy nieistniejącej, ze słów. Lecz nie denerwowała się. Oni dalej wertowali You Tuba, szukając co lepszych kawałków. Teraz on, jak zawsze prawdziwą muzę zapoda. Och, nie dawaj tylko jej i jej serce łamiącej, nie łam jej jak zwykle w ogóle niechcący. Złamał jednak, ale tylko troszkę. Obojętniała coraz bardziej, bo wszystko jebane było i pierdolone. Obojętnie oddała się słowom w jej głowie istniejącym, słowom, co ustami jej ruszały, to nie ona nimi poruszała.
-Prawie nic nie było straszne. Pachniało niebem, powietrzem , słońcem. Choć ogórkiem był pachniał kwiatami i wodą, liśćmi tańczącymi na wodzie potoku pachniał. Kiedyś tak było.
Spojrzeli na nią.
-Co ty, Zośka, pierdolisz?- znowu on.
-Nic, ja nic nie mówię. To przeze mnie coś mówi. Nie musicie słuchać. Ja tak tylko, nawet nie sobie. To tak jakoś. Głosy słyszę i mówić je muszę.- żart taki ze zgrozą powiedziany. Taka niby zabawa z siebie, taka, że to wcale nie jest ważne, bo w sumie ważne nie jest, bo w sumie to zabawa tylko.
-Ty schizofrenię masz, głosy słyszysz?- jeden z nich.
-No, a co ty nie?
-Nie no jasne, słyszę, dawaj, co tam mówią?- ten sam jeden, zawsze ciepły, bo zawsze ma ciepłe bluzy i w sumie tyle o nim wie. Nic więcej, chyba nic więcej.
Dalej siedzieli skupieni wokół komputera, lecz teraz wyraźnie wyselekcjonowali jakiś fragment powietrza, by zeń wydobyć fale jej głosu. Troszkę przez ułamek sekundy zirytowało to ją, ale tylko troszkę, już dawno miała wyjebane na wszystko (prawie wszystko), bo, ech, bo tak. Patrzy i milczy.