Mizantropia - fragment I
Mój wybryk nie pozostał całkowicie niejawny. Za zuchwałe posunięcie zostałem nagrodzony uśmiechem dobrze wyglądającej, chociaż nieco demonicznie prezentującej się metalicznie rudowłosej kobiety, na oko w przedziale dwadzieścia pięć - dwadzieścia dziewięć lat, która stojąc z koleżankami przy ścianie najwyraźniej obserwowała całe zajście. Rzucił mi się w oczy jej tatuaż na przedramieniu oraz podkreślone mocnym makijażem oczy. Wydawała się zmysłowa i uwodzicielska, niemalże perwersyjna w swoim jestestwie. Zrewanżowałem się delikatnym drgnięciem ust w górę, unosząc kieliszek w geście wyimaginowanego toastu. Kobieta również podniosła swoją lampkę i wspólnie wypiliśmy odrobinę wina, nie zważając na dzielącą nas odległość. Później oboje wróciliśmy do przerwanych czynności, ona do rozmowy, ja zaś ostatecznie skierowałem swe kroki do wyjścia.
Lawirując pośród śmietanki towarzyskiej i słuchając ich gadaniny jednoznacznie stwierdzam erozję tych środowisk. Można by przypuszczać, że skoro istnieją określone kryteria warunkujące dopuszczalność do grona elit, jak na przykład inteligencja według Pareto, to niemożliwym jest, aby do notabli dołączyły losowe osoby pozbawione predyspozycji psychicznych czy innych niezbędnych przymiotów. Randomizacja jednostek przenikających do tego grona skutkuje obniżeniem jakości samej elity. Dochodzi do tego kryzys dotychczas uznawanych wartości i cnót moralnych. Dzisiejszy system aksjonormatywny jest niespójny, przez co nie wskazuje ludziom, jak mają się zachowywać i co sobą reprezentować. Wcześniej to zadanie należało do wyższych warstw społecznych. One dawały wytyczne ogółowi. Obecnie elita nawet nie potrafi określić własnej roli w społeczeństwie - czy powinna kształtować resztę czy też egzystować tylko dla siebie, odcinając się od motłochu. Zmiana pojęcia prestiżu zabiła prawdziwe autorytety, niewiele jest osób godnych naśladowania. W ich miejsce wchodzą rozmaite fałszywe wyrocznie, omnibusy jednego sezonu pogłębiając tylko ogólną degrengoladę. To te i podobne indywidua tworzą obecnie establishment. Umacnia mnie w tym przekonaniu widok obleśnego dziada, który niezupełnie dyskretnie obmacywał młodszą o bez mała dwadzieścia lat kochankę po tyłku.
Już miałem udać się do wyjścia, gdy drzwi do sali głównej otworzyły się ponownie. Wszedł On, mesjasz współczesnego teatru, symbol anarchii, wybitna osobowość twórcza, kultowo wyrazisty artysta buntownik, który z poświęcenia dla sztuki zamienił życie w performance[1], ironicznie demaskując staroświecką fasadę kultury. Momentalnie przybrano go w laur zachwytu gawiedzi nad wyreżyserowanym dziełem. Wyprostowany i dumny, niczym cezar pozdrawiał lekkimi skinieniami głowy swoich wyznawców, przeszczęśliwych, że taka osobistość zwróciła na nich ułamek uwagi. Dodam, że nie chodził on jak normalny człowiek. On stąpał, sunął! Unosząc się dziesięć centymetrów nad podłogą, pretensjonalnie poprawiał nienagannie skrojony garnitur. Prawdziwy arbiter elegancji, kurwa jego mać!
Wreszcie wylądował, zatrzymując się przy kilkuosobowej grupce, wcale niedaleko ode mnie. Przyznaję, miałem dylemat. Mógłbym opuścić w tym momencie budynek teatru, zostawiając znanego reżysera N. w spokoju. Mężczyzna przez resztę wieczoru otrzymywałby mizerne pochlebstwa, ja natomiast przez całą drogę do domu i później byłbym rozgoryczony poziomem przedstawienia, aczkolwiek uniknąłbym też powszechnego ostracyzmu po wyrażeniu krytyki. Zmierzyłem go wzrokiem. Rozgrywająca się dookoła wiernopoddańcza idylla irytowała mnie. Ktoś powinien ją przerwać, przynajmniej na moment zakłócić tryumf kiczu nad kunsztem. Porysować nieskazitelnie doskonały, marmurowy posąg. Miałem świadomość, że nigdy nie będę znajdował się tak blisko niego jak teraz. Pięści bezwiednie same mi się zaciskały i otwierały, mięśnie były napięte. Organizm wysyłał mi sygnał, że czas się zabawić.