Między Krakowem a Manhattanem
Tak upływało nam życie. Na studiowaniu, dorywczej pracy w księgarni, na poznawaniu uroków życia, na wspólnym dorastaniu. Byłyśmy małą czteroosobową rodziną. Do dziś, kiedy o nich myślę przypominają mi się słowa mojego ulubieńca z czasów nastoletnich Jima Morrisona: „Wolę ucztę przyjaciół od ogromnej rodziny”. Kto nas zrozumie lepiej niż przyjaciel i nigdy, przenigdy nie będzie nas niesprawiedliwie oceniał? Absolutnie nikt. Przyjaźń to błogosławieństwo od losu i najlepszy sposób na samotność. Tego uparcie trzymam się do dziś.
Stan naszego poczwórnego, permanentnego i absolutnego porozumienia dusz trwał jakieś dziesięć lat. Rozpoczął się z początkiem moich studiów, a skończył pięć lat po ich skończeniu. Bardzo banalnie. Ślubem jednej z nas. I paroma innymi szczegółami. Ale po kolei.
Po skończeniu studiów nasze życie powoli zaczęło się zmieniać. Pierwsza wyprowadziła się Beata. Mama kupiła jej mieszkanie w centrum Krakowa, nieopodal rynku. Śmiałyśmy się, że będziemy mieć świetną bazę noclegową po imprezach, żeby tylko Beata za wcześnie nie realizowała swoich planów zakładania mieszczańskiej rodzinki w postaci brzuchatego męża w kapciach oraz gromadki radosnych, wrzeszczących bobasów. Tym bardziej, że kandydat na męża już był. Beata na czwartym roku poznała studenta piątego roku informatyki Tadeusza, który był w niej szaleńczo zakochany. Jeśli można w przypadku nudnego jak flaki z olejem Tadeusza użyć słowa „szaleńczo”. Zaraz po studiach zamieszkali w nowym mieszkaniu Beaty, planowali ślub, kupno działki i luksusowego samochodu. Tadeusz pracował w międzynarodowej korporacji, pisał dla nich programy, a Beata robiła staż w lokalnym dzienniku. Był to miły, spokojny związek, całkowicie wyprany z wszelkiej namiętności, ale Beata uparcie twierdziła, że na to w życiu czekała i o tym marzyła. Powtarzała w kółko, że nie chce być popapraną emocjonalnie samotną trzydziestolatką, podrywającą kolejnych facetów, którzy są nadal wolni tylko dlatego, że są albo życiowymi nieudacznikami albo życiowymi frajerami niezdolnymi do stworzenia poważnego związku. Rozumiałyśmy ją i choć uważałyśmy jej życie za nudną namiastkę szczęścia żadna z nas nigdy nie powiedziała tego głośno, żeby nie okazać się nielojalną. Poza tym wtedy już na pewno musiałybyśmy się zmierzyć oficjalnie z zarzutem bycia popapranymi, dwudziestoparoletnimi singielkami bez szans na związek po bożemu.
A propos związków nie po bożemu rok później Aśka odkryła, że jest lesbijką. Uzmysłowiła jej to Hanka, dwudziestojednoletnia studentka malarstwa, którą poznała przez swojego znajomego z pracy. Ów znajomy, czyli Mateusz również był historykiem sztuki i oboje z Aśką po studiach rozpoczęli pracę w jednym z krakowskich muzeów. Mateusz mieszkał z Hanką w ogromnym mieszkaniu w starej kamienicy, które miało chyba z dziesięć pokoi. Metraż był gigantyczny, pokoje miały rozmiary lotniska i mieszkało tam mnóstwo osób. Głównie studenci ASP i PWST, którzy stanowili jedną wielką komunę. Mieszkanie zawalone było sztalugami, płótnami, popielniczkami, butelkami i ludźmi. Aśka zwariowała na punkcie ekscentrycznej, lekko niezrównoważonej psychicznie Hanki i bardzo szybko stała się członkiem owej komuny.