Między Krakowem a Manhattanem
Pewnego razu, za górami, za lasami, w Nowym Jorku, w Krakowie, w mojej głowie...czyli historia o czterech dziewczynach, która naprawdę mogłaby się zdarzyć...
Kiedy studiowałyśmy byłyśmy wszystkie takie same: bardzo młode, mniej lub bardziej urocze i oczywiście piękne. Bo piękne dwudziestoletnie. Każda z bagażem swoich przeżyć z dzieciństwa i wieku dorastania, ciepłych wspomnień i traum wymieszanych razem jak w drinku o dość intrygującym smaku. Całe życie było przed nami, świetlane perspektywy, pomysły na przeżycie kolejnych lat. Jedne myślały o rodzinie i dzieciach, drugie o oszałamiającej karierze zawodowej, jeszcze inne po prostu chciały się dobrze bawić, don’t worry, be happy. Tylko jedno miało być constans dla każdej z nas – nasza przyjaźń na wieki. My nigdy nie miałyśmy się zmienić. Zawsze miałyśmy być obok, znajdować dla siebie czas, wspierać się nawzajem i rozumieć bez słów. Co oczywiście nie przeszkadzałoby nam godzinami wisieć na telefonie i spędzać fantastyczne wieczory na pogaduchach przy dobrym winie. A także tańczyć na stole po paru pysznych drinkach w oparach dymu unoszącego się z naszych papierosów. Chrzanić polityczną poprawność! Byłyśmy niegrzeczne, prowadziłyśmy cholernie niezdrowy tryb życia i kochałyśmy to! Byłyśmy jak bohaterki „Seksu w wielkim mieście”, może odrobinę bardziej pruderyjne jak przystało na nieco siermiężne jeszcze polskie warunki mentalne i społeczne. Jak mogłyśmy myśleć, że ten stan nieboskiej a grzesznej nirwany będzie trwał wiecznie? Naiwność bardzo często miewa nie więcej niż dwadzieścia lat...
Ja oczywiście byłam jak Carrie, uwielbiałam żyć wśród przyjaciół, czytać, studiować literaturę, kupować ciuchy, za dużo palić, szwendać się po knajpach, gadać, pić i tańczyć do rana. Kochałam życie w wielkim mieście, bo dla mnie Kraków po dziewiętnastu latach na prowincji był metropolią i moim prywatnym Manhattanem. W przyszłości miałam zamiar oczywiście zostać słynną pisarką.
Beata była wykapaną Charlotte – dobre maniery mieszała z jeszcze lepszym martini. Pochodziła z dobrze sytuowanej rodziny, skończyła najlepszy ogólniak w mieście i dostała się na studia z najlepszą lokatą. Jej nazwisko było na czele listy wywieszonej po egzaminach wstępnych. Nazywałyśmy ją Lady, bo zawsze była uprzedzająco grzeczna, nie garbiła się, nie używała brzydkich wyrazów i nie paliła papierosów. No chyba, że wypiła za dużo martini...
Serialowa Miranda to oczywiście Aśka – zawsze najbardziej odstająca od naszej paczki, introwertyczna, wycofana, inna. Co tu dużo mówić, zawsze była z niej straszna dziwaczka. Zgryźliwa, sarkastyczna i złośliwa do granic możliwości. Jej cięty język i czarne poczucie humoru w połączeniu z ekstrawaganckimi ciuchami w jaskrawych kolorach wyszukiwanymi w lumpeksach tworzyły niezłą mieszankę wybuchową. W przyszłości po latach eksperymentowania z mężczyznami dozna w końcu olśnienia i zostanie szczęśliwą lesbijką. Tym różniła się od Mirandy, chociaż nie do końca, bo aktorka grająca jej postać w serialu „Seks w wielkim mieście” również po latach uznała, że to właśnie związek z kobietą może uczynić ją szczęśliwą. Ale to dopiero odległa przyszłość. Na razie wszystkie, żeby nie powiedzieć ‘jak jeden mąż’, byłyśmy w fazie eksperymentowania z mężczyznami.
A najlepsza w tej dziedzinie była oczywiście Karolina alias seksowna Samantha. Najstarsza z naszej paczki i zdecydowanie najbardziej doświadczona i wyzwolona. Karolinie jakimś cudem udało się w życiu uniknąć traum, frustracji i kompleksów. W każdej sytuacji była sobą, zawsze swobodna i pewna siebie. Nie przeszkodziło jej ani konserwatywne wychowanie ani polska, katolicka mentalność, w której tylko mężczyźnie wolno było wszystko. Zresztą takiego ego mógłby jej pozazdrościć niejeden facet. Karolina czerpała z życia pełnymi garściami i zawsze dostawała to, czego chciała, lub o wiele więcej. Jak ja jej tego zazdrościłam!