Matka Herezji - Rozdział I
ęść posiadłości wydawała się opuszczona, albo przynajmniej niezbyt często używana. Wróciła do schodów i weszła jeszcze wyżej. Krążyła po korytarzach, szukała otwartych drzwi, a gdy je znalazła natrafiała na nowe korytarze. Kiedy nawet weszła do jakiejś komnaty, nic nie zapowiadało na to, by ktoś w niej mieszkał ciągle. Czy naprawdę wszystkie te komnaty były przygotowane dla gości? Po co jednemu rycerzowi tak wielka posiadłość? Czy urządza aż tak wielkie przyjęcia? Może u niego odbywa się konklawe? Delphia uśmiechnęła się drwiąco i poszła dalej. Sam Bóg wie, ile czasu krążyła po zaułkach domu, ale było to na pewno kilka godzin. Znalazła kilka rodzinnych pamiątek, ale nic osobistego. Spodobał jej się za to niewielkich rozmiarów sztylet, poręczny i wygodny, który postanowiła wziąć dla siebie. Właśnie oglądała odbicie swojej atrakcyjniejszej strony w ostrzu, gdy coś wewnątrz kazało jej spojrzeć przez okno. Jej intuicja, jak zawsze, nie zawiodła jej i gdy odsłoniła ciężkie, zakurzone zasłony. Ktoś spojrzał w okno. - "Pewne któryś ze służących ale nawet on nie może mnie zobaczyć" - Pomyślała. Zbiegła szybko na dół, przeszła ostrożnie obok kuchennych drzwi, wróciła do swojego pokoju i zdjąwszy szlafrok wślizgnęła się z powrotem do łóżka. Potrzebowała więcej czasu na zbadanie posiadłości. Ale nic to, jeżeli teraz nie wyszło, spróbuje następnym razem. Sztylet schowała pod materacem łóżka. - Werterhausen, to Ty?! - Usłyszał przekrzykujące się głosy. Nie odpowiedział. Zastanawiał się czym odpalić pochodnię. Nie miał przy sobie nawet krzesiwa. Nagle, tak szybko jak zgasł tak szybko płomień pojawił się ponownie. Ale Rycerz wiedział, że już nie wolno mu się cofnąć. Już widział dębowe, okute żelazem drzwi na samym dole - Dziwne niby ciemno a jednak widzę kontury. A co to? Tam na końcu? - Jego oczom ukazało się coś w kształcie czaszki. Mógłby przysiąc, że jest to czaszka jednego z jego przodków. Ale przecież na żadnych drzwiach nigdy nie było żadnych symboli a co dopiero czasza kogoś tak bliskiego jak jego ojciec. Poczuł jak traci czucie w nogach, osunął się na schody i z trudem łapał powietrze w płuca. Po chwili stracił przytomność. *** Nie umiał zebrać myśli. Czuł się tak jakby ktoś rękami rozrywał mu mózg. Spróbował otworzyć oczy ale poczuł taki ból, że od razu je zamknął. Oczami wyobraźni widział jak pękają mu żyłki i białko spływa na schody. Jego zmysł słuchu także odmówił posłuszeństwa. Pamiętał tylko dziwną czaszkę nad drzwiami, która zdawała się naśmiewać z niego. Spróbował poruszyć ręką. Poczuł jakiś dziwny ciężar jakby coś mu ją przygniatało. udało mu sie odwrócić głowę i na ułamek sekundy otworzyć oczy. Zdołał tylko dostrzec młodego mnicha trzymającego go za rękę. Pod palcem poczuł coś miękkiego, włochatego. Widocznie ktoś go znalazł i ułożył na jakimś kocu. Z wielką trudnością przesunął wolną rękę, która nagle straciła oparcie i bezwładnie zawisła w powietrzu. Miał wrażenie, że pękają mu ścięgna. Z gardła wydobył mu się mimowolnie głuchy skrzek. Usłyszał się. Wrażenie ogłuszenia minęło. Zrozumiał, że leży na jakimś stole. Ale nie tylko on go usłyszał. - On żyje! - Ktoś krzyknął tuż nad jego uchem. - Dajcie mu pić! Szybko! Werterheusen ponownie otworzył oczy. Z wolna wracały mu siły. Chciał powiedzieć, że straszliwy ból rozrywa mu czaszkę, ale nie umiał wykrztusić z siebie słowa. Wracała mu także świadomość. Zdał sobie sprawę z tego, że minie kilka godzin zanim ponownie wróci do życia. Spotkanie musi odbyć się w innym terminie. Poza tym nadal nie wiedział gdzie się znajduje. Usłyszał szybkie kroki. Kilku okutych w ciężkie buty mężczyzn zbliżało się w jego kierunku. poznawał ten dźwięk - czyżby to byli jacyś rycerze? - Podnieście go! - Zadecydował ten sam gruby, władczy głos, który przed chwilą atakował jego uszy. Coś go szarpnęło i podniosło do góry. Własnymi siłami spuścił nogi. Teraz już siedział podtrzymywany przez trzech mężczyzn. Do jego nozdrzy dotarł jakiś przyjemny waniliowy aromat. Miał już na tyle sił