Matka Herezji - Rozdział I
li oni poprzednimi właścicielami pałacu ale nigdy nie rozstawał się ze swoimi korzeniami. Czasem jednak te oczy przyprawiały go o dreszcze ale nigdy tak bardzo jak to co miało mu zmrozić krew w żyłach za kilka minut. Skręcił w boczny korytarz i dotarł do litej ściany. Po obu jej bokach stały niczym strażnicy, posągi ubrane w zbroje i ze skrzyżowanymi halabardami. Wszystko byłoby normalnie, przecież w każdym korytarzu i przed każdą komnatą wartę trzymali tacy strażnicy ale tylko on znał ich tajemnice, jednakże tego co zobaczył nie mógłby sobie wyobrazić nawet w najgorszym koszmarze. ** Schodził po schodach. Przebył już może pół drogi z pochodnią w ręce gdy nagle na ścianie dostrzegł ciemny kształt. Wiedział, że jest to jakaś postać, ktoś człekokształtny. Poczuł zimno przenikające całe jego ciało. - A może wrócić? Odwołać spotkanie? - Próbował odsunąć wszystkie myśli od siebie. Ale czy zdoła wszystkich zawiadomić? Był pewien, że większość Rady już czeka na dole. Zestąpił jeszcze kilka schodów. Stawało się coraz ciemniej. Znał wszystkie zakamarki tego pałacu. Nie bez powodu nosił on nazwę Dragonia - jego ród od wieków miał smoka w herbie. Wszystkie korytarze były długości jego ogona. Wiatr przeniknął całe ciało rycerza. Zatrzymał sie na ułamek sekundy, poczuł jak serce niemal stanęło mu w miejscu. Jeszcze kilka sekund i krew odpłynęłaby mu z twarzy. - "Kim ona jest? Czemu mnie prześladuje?" - Takie myśli bez przerwy krążyły mu po głowie. Spojrzał ponownie na ścianę, w tym momencie zgasła pochodnia. Zanim jego oczy przyzwyczaiły się do otaczającej ciemności usłyszał chropowaty śmiech, śmiech nieludzki, śmiech szatana. Nie słyszał swoich kroków, jakby ktoś zatkał mu uszy. Delphia, odczekawszy kilkanaście minut, by upewnić się, że rycerz wyszedł, delikatnie i po cichu wysunęła się spod kołdry. Powiedziała, że wie o nim wszystko. Mówiła to głosem pełnym zapału i takim, że uwierzyłby w to każdy. Sama jednak wolała się upewnić, czy "wszystko" jest na pewno "wszystkim". Spojrzała w lustro i zobaczyła samą siebie a za sobą kogoś jeszcze - inną kobietę. Wiedziała, że nie jest sama. Że w nocy coś się z nią dzieje. Że ta kobieta gdzieś znika. Jakby jej ciało rozchodziło się w dwie przeciwne strony. Były razem odkąd pamiętała. Zamknęła oczy a gdy je otworzyła już była sama przed lustrem. Służba Werterhausena była wyjątkowo przykładna, bo w trakcie przygotowywania dla niej pokoju nie zostawili żadnych przedmiotów, z których mogłaby wyczytać coś o właścicielu. Zarzuciła więc na siebie szlafrok, wzięła palącą się świecę z kredensu i uchyliła lekko drzwi. Nikogo nie było na korytarzu, co dawało jej możliwość niezauważonego prześlizgnięcia się za róg. Gdzie chciała dotrzeć? Do biblioteki, skarbnicy wiedzy. Można w niej wyczytać prawdy nie tylko o świecie, ale i o jej posiadaczu. Pierwsze drzwi, na które się natknęła prowadziły do kuchni. Były uchylone, więc zajrzała do pomieszczenia. Cofnęła szybko głowę, widząc tłum kucharek kłębiących się wewnątrz. Zdążyła jednak poczuć zapach wytwornego jedzenia. To potwierdzało tylko to, co myślała o Werterhausenie. - Ktoś tam był? - usłyszała piskliwy głos. - Wydawało ci się - odpowiedział drugi, niższy. - Ktoś tu zajrzał, mówię ci. - Pewnie Jalian znów robi sobie żarty, zamiast sprzątać. I na tym się skończyło, ale Delphia wolała nie ryzykować. Przeszła na palcach kilka metrów i zaczęła biec, najciszej jak potrafiła. Dotarła do schodów. Wspięła się nimi na drugie piętro. Tam napotkała galerię obrazów. Wszyscy byli do siebie na tyle podobni, że musieli być rodziną. Spojrzała na ich rysy, dumne i władcze. Było w nich coś ciekawego. Jakiś płomyk fantazji, który mógł nakłonić swojego właściciela do złamania zasad. Do walczenia dla idei, którą poprze sam, nie z przymusu. Oby Werterhausen też miał w sobie to coś. Dalej natrafiła na serię zamkniętych drzwi. Na pewno nie prowadziły do biblioteki, więc nawet nie próbowała się z nimi siłować. Przeszła jeszcze kawałek korytarzem, ale dalsza cz