Martwe maciejki
Kowboj wyszedł łukiem za róg. Zobaczył dwóch durni. Przeskoczyli przez płot i spieprzali ulicą. Dwóch pozostałych musiało się schować.
Wiechu patrzył na plastikowy kontener na śmieci.
– Gangsterzy – powiedział i wypalił w kontener.
– Aaa! Aaa! Aaa! – Ktoś ze środka zaczął przeraźliwie wrzeszczeć.
Kowboj podszedł sprawdzić za śmietnik.
– Znoś po męsku – powiedział do tego w środku, ale patrzył na cymbała za kontenerem.
Umięśniony chłop, skulony jak dziecko, chował głowę między kolanami i płakał. Strach odebrał mu władzę nad ciałem.
– Aaa! Aaa! Aaa! – darł się ten z kibla. Dostał w podbrzusze i w jaja.
Kowboj wypalił w kontener, blisko skulonego mężczyzny, którym zaczęło telepać po wystrzale.
Ten ze śmietnika już nie krzyczał.
– Zeszczało ci się. – Wiechu się uśmiechnął. – Idź stąd i zajmij się czymś innym. Ogrodnictwem albo ochroną zwierząt.
Ogłuszony typ nie słyszał.
Kowboj ruszył na ulicę. Za samochodami nikogo już nie było, ci pouciekali pierwsi, zostawili kluczyki w stacyjkach. Każda fura warta ponad sto tysięcy.
Potem każe odebrać cały majątek Arafata.
Wrócił na posesję. Wciąż słyszał łkanie gówniarza za śmietnikiem.
– Spieprzaj, bo się rozmyślę.
Łkanie ucichło. Gangster gamoń wyszedł zza kontenera pokracznie zgięty, zasmarkany, zasikany i nie tylko, marzył o bliskich, że się w nich wtula, że są wszystkim. Świadomość, że mógł więcej ich nie zobaczyć, wywołała nieznaną dotąd tęsknotę.
– Ty się zesrałeś? – zdziwił się Wiechu.
Chciał mu posiać z daleka śrutem po łydkach, żeby ugruntować niechęć do gangsterki, ale już nie trzeba było.
Wiechu usiadł z powrotem na krześle i uzupełnił wystrzelone naboje.
Dwa trupy wystarczyły na kilka lat jako ostrzeżenie. Może już na zawsze, biorąc pod uwagę wiek kowboja.
Palił spokojnie w ciemności i czekał na policję. Dym snuł się spod kapelusza do gwiazd. Tutaj, na uboczu miasta, przy lesie, widać ich było całkiem sporo.
Nie czuł, że maciejki przestały pachnąć.
Adrenalina pulsowała nieśpiesznie w żyłach. Kiedy przyjadą psy, będzie tak samo spokojny jak teraz.
Nie panował tylko nad tą smołą, która właśnie chlustała z otchłani w nim jak z kipiącego gara i wywoływała dziwną cierpkość w ustach. Znał to, pojawiało się zawsze, kiedy zabił.
Tym razem było tego więcej.
Splunął i zacisnął usta. Nastawiał się na spotkanie z policją. Nie będzie tak łatwo, jak przed chwilą, ale nigdy nie okaże słabości, nigdy się nie podda jakimś frajerom, którzy są mocni tylko w grupie i wpieprzają się w nie swoje sprawy.
Wolność i życie mniej warte od honoru. Wrosło to w niego – przez kręgosłup, serce, mózg i na wylot.
– Whisky. – Powinna spłukać posmak.
Wszedł do klubu i za bar, nalał sobie najlepszego trunku.
Zmurszlak leżał po drugiej stronie salonu, na jednej z kanap, obserwował go.
– Jak u ciebie?
Kowboj wrócił na werandę i się rozsiadł. Palił, popijał i czekał, ale nikt nie przyjechał.
– Hm – mruknął.
W domach dokoła mieszkali zwykli ludzie. Życie ich nie oszczędzało. Znali go i szanowali za uprzejmość i działania na rzecz ulicy. Dbał o bezdomne zwierzęta, których tu pełno. Załatwił odśnieżanie, naprawił chodniki i posadził wzdłuż nich kwiaty.
To nie była bogata dzielnica, a otoczenie burdelu było wizytówką.
Był pewien, że ktoś zadzwoni po psy. Wystarczyła przecież jedna osoba.