Martwe maciejki
Dziewczyny szykowały się do wyjścia. Nic im raczej nie groziło, najwyżej którąś by zgwałcili. Chodziło o to, żeby niczego nie widziały.
Kowboj Wiechu puścił oczko do najładniejszej. Czasami umilał sobie czas jej towarzystwem.
Wyszedł na zewnątrz. Zaciągnął się głęboko zapachem maciejek. Rosły na dole wkoło werandy. Cały ogród był pełen kwiatów.
Cisza. Zachodzące słońce złociło domy i las z lewej, a woń stała się silniejsza. Wiatr głaskał korony drzew. Kowboj często zatrzymywał się w lesie, kiedy jeździł konno, żeby posłuchać szelestu liści. Kojący dźwięk, szczególnie o zachodzie słońca.
Oparł „pompkę” o balustradę, żeby była na wyciągnięcie ręki. Poprawił flanelową koszulę i usiadł na krześle, a nogi w wytartych kowbojkach z ostrogami położył na poręczy. Zsunął niżej kapelusz i wyciągnął z kieszeni papierośnicę, a z niej skręconego wcześniej szluga, chwycił go wysuszonymi ustami. Potarł o obcas zapałkę.
Palił i mrużył oczy, ich poryta bruzdami oprawa zdradzała wiek. Oprócz palenia prowadził zdrowy tryb życia, ćwiczył regularnie i czuł się jak pięćdziesięciolatek. Ale był już tak stary, że nie przejmował się żadnymi problemami.
Bił od niego spokój, a nie powinien. Dawno temu zastanawiał się, co z nim nie tak, że ma takie zatwardziałe serce, jakby urodził się z martwym. W swoim mniemaniu całe życie postępował dobrze. Nie próżnował, rozkręcał każdy biznes jaki się dało. Inaczej niż większość kolegów ze starych czasów, którzy żyli jak królowie nie liczący się z pieniędzmi i leżeli od dawna w piachu, odsiadywali dożywocia albo klepali biedę, bo gangsterskich lat nie dolicza się do emerytury.
Pomimo wielu kobiet, rodziny, znajomych, od których stronił, był sam z tym, co nosił w środku. Z bliskimi nie czuł żadnej więzi, zaspokajał tylko ich fizyczne potrzeby, by nigdy niczego im nie brakowało, ale nie potrafił się otworzyć, nikomu zaufać. Okazywać jakichkolwiek uczuć.
Nie sądził, żeby kiedykolwiek popełnił jakiś błąd. Swoje odsiedział, bo nikt nie miał takiego farta, żeby robić to co on i nie zahaczyć o pudło. To wliczone w koszty.
Dlaczego więc nie czuł sytości, tylko jakąś czarną otchłań w środku? Miał wrażenie, że wypływała z niej gęsta smoła, a on nią nasiąkał.
Nie wierzył, że chodziło o to, co robił. To kropla w morzu w porównaniu z tym, co robią politycy. Absolutnie nie czuł się winny.
Zostawił sobie na starość kilka udziałów, inwestycji i interesów. Między innymi kameralny burdel o nazwie Saloon, na werandzie którego właśnie siedział. Trzymał ten „bałagan”, bo miał westernowy klimat, który wtarł się przez dekady w lokal i stał tak naturalny, że dziewiętnastowieczny poganiacz bydła z prerii poczułby się w środku jak w domu. Nawet dziewczyny ubierały się jak dziwki z epoki, nosiły suknie i gorsety.
Najważniejsze jednak, że ten interes, ze względu na swój półlegalny charakter, trzymał przy kowboju jego młodość.
I dzikość.
Więc skąd ta czerń? Może to śmierć nadchodziła?
Mrrau. – Przyszedł brunatny kocur, patrzył jednym okiem.
– Cześć, Zmurszały.
Kowboj poklepał się po udzie i staruszek wskoczył na niego.
– Będziesz się musiał schować.
Głaskał go po grzbiecie, a ten mruczał nisko i wdzięcznie. Kiedy się tu przybłąkał, był zupełnie dziki i prawie nie miał futra od jakiejś gównianej choroby. Wiechu podrzucał mu jedzenie, w końcu oswoił i jednooki śmietnikowiec zyskał dobrą emeryturę.
– Zrobimy ci dietę, spasłeś się jak prosiak – powiedział Wiechu, przytrzymał go i wstał.
Nie wiedział, ile czasu zostało. Ufny Zmurszlak mógłby dostać zawału ze strachu, pewnie za późno zacząłby uciekać.
Kowboj zazdrościł zwierzętom tej ufności do kogoś, kogo pokochały.