"Mały kraj" ; koniec mojej książki [ 68.. ]
- A gdzież by indziej? – Pułkownik udał zdziwienie. – Pijemy tam gdzie dobry los nas rzuci. Nam obojętne, byle w dobrym towarzystwie. A pan, niepijący?
- Przyszedłem się leczyć. – Ta nuta wyższości i ukrywanej pogardy zabrzmiała komicznie, zważywszy na rozmazany, trochę bełkoczący głos.
- Aa!... więc szanowny kolega jest chory? - Pułkownik już jawnie kpił.
- A panowie są zdrowi? – Cudak zaczął się denerwować. – Nie chcą się leczyć?
- Tak, celnie pan to ujął… - I Pułkownik westchnął. – Nie jesteśmy zdrowi. Ale leczyć się chcemy. Sam pan świadkiem, że to lecznicza nalewka. Więc jak, szanowny kolego? Mały łyczek na dobre trawienie?
- Nie. Dziękuję. – Po czym drgnął, jakby chciał wstać i odejść, ale się powstrzymał. Widocznie uznał, że byłaby to ucieczka, i postanowił trochę odczekać. Ale czuł się nieswojo, i siedział jak na szpilkach.
- Jak nalewka? – zapytałem. – Działa? Teraz i burza nam nie straszna. Bo padać będzie. Duszno.
- Chyba tak. I lepiej żeby padało. – I Pułkownik się zamyślił.
Chwila zadumy i nam się udzieliła. Samotność gdy pada deszcz jest może i smutna, ale czuję wówczas krążenie krwi, jej ciepło. Samotność w upał, w żar palącego słońca, jest nieludzka.
- To co z moją nalewką? Dała znać? – przypomniałem sobie.
- Dobrze pan wie, że nie ma lepszej – odezwał się Pułkownik. – Smakuje jak nektar, a jak rozgrzewa…
- Ale trzeba mieć cierpliwość, żeby ją zrobić. – Nowy wyraził swoje uznanie. – A ja nie mógłbym czekać. Rok czasu!... rany boskie. A swoją drogą… musi pan mieć jej spory zapas. Wiąż ją pijemy.
- Faktycznie… spory zapas. Zwykle robię większą ilość, i to dość często. Ale dużo rozdaję w rodzinie… To co? Czas na nowy toast? Kto go wygłosi?
- Może za święty spokój? – zaproponował Nowy. – I za nasz szpitalny mur, którego nikt nie przeskoczy.
- Dobry toast – poparł go Pułkownik. – Tu nikt się nie zbuntuje. Poza tym… wystarczy ten jeden raz.
- To co? Za święty spokój? – I już trzymałem w ręku butelkę.– To jeszcze za ten mur szpitalny, którego nikt nie chce przeskoczyć, by przynieść nam wolność. Za święty spokój, panowie!
Cudak siedział sztywny, głupio zapatrzony przed siebie. Dolatywał od niego słaby zapach lawendy, lecz nie tak gwałtowny jak na korytarzu.
Pułkownik też musiał o nim pomyśleć, bo się odezwał:
- Szanowny pan z naszego Oddziału? Wczoraj miałem przyjemność z panem rozmawiać. – Na chwilę umilkł, lecz ten milczał. – A nie wygodniej to w pidżamie? Choć można i w ubraniu… To sprawa samopoczucia. Bo tak przynajmniej człowiek ma wrażenie, że przyszedł na chwilkę i nic go nie łączy z tą masą chorych i połamańców. Tak, ale to nic nie daje… Czy się jest w pidżamie, czy w garniturku, ta sama kroplówka i lewatywa. No, ale człowiek chce żyć złudzeniem, że niby wpadł tylko pożyczyć sól czy cukier, i zaraz zmyka do domu, gdzie czeka dobry obiadek i piwko w lodówce. Tak, tak… człowiek chce żyć złudzeniem. – I Pułkownik sposępniał, i chyba już nie oczekiwał odpowiedzi. Widać przypomniał sobie własne przytulne gniazdko i młodą żonę.
- Leżę na Kardiologii – przemówił cudak - a w ubraniu chodzę, bo tak czuję się lepiej.
- I pozwolili panu? – zapytałem.
- Pozwolili.
- To szycha z pana – zadrwiłem.
Spojrzał szklanymi paciorkami jakby chciał z mojej twarzy wyczytać kim jestem, i czy powinien ze mną rozmawiać. A ponieważ milczał, zapytałem:
- Pewnie leży pan w izolatce?
- Tak, w izolatce. – Nie był rozmowny.
- To nudno samemu. – Już nie miałem ochoty na rozmowę. Widać, i na stare lata trzymało go przyzwyczajenie do patrzenia na ludzi z góry. Był żałosny.