"Mały kraj" ; koniec mojej książki [ 68.. ]
[ 68 ] Mamy piękne czasy
1.
„Sopel lodu wdarł się do mego serca. Pamięć martwy pejzaż podrzuciła. Co się stało, że we mnie mróz i wzbrania się przed chłodem ostatnia grzejąca mnie iskra – przed czym chce uciec? Nie potrafię zapomnieć, mój sen zgasił wiatr historii; kraina martwa wypędzonych i tych, którzy zaprzedali duszę ułudzie. Lecz kto chce być sędzią, niech sam szyje sobie szyderstwo, pusty śmiech, niech nakłada na czoło wieniec laurowy i kaptur błazna. Nie ma zwycięzców. Jest tylko goła samotność jak liszaj wędrująca do serca.
Lecz cóż się stało? Jestem, wciąż jestem otwarty jak kosz na śmieci, czasami groźny jak poblask miecza, choć to tylko puste opakowanie po fistaszkach załamuje światło.
Zmiana warty nastąpiła bez rozlewu krwi… Dziwne to i nierealne. Dlatego brakuje czegoś sytego. Gdy nie ma stosów trupów, nie wiadomo co zrobić z pamięcią. Te trupy by mi uratowały życie. Mógłbym czuć się godnie, moją wartość wymieniano by trwożnie i szeptem. Byłbym ostatnią zwierzyną łowną dla bogatych dewizowców. Byłbym kimś.
Odarto mnie i z tego.
Kim teraz jestem? To, że umrę, niczego nie wyjaśni. Skazany na pogardliwe milczenie, nie potrafię już nienawidzić. Gdybym choć miał obrońcę. Choć jedną drużynę gotową bić się za mnie, i umrzeć. Jeden nóż, by dla mnie zabijał.
Czy wszystko minęło bezpowrotnie? Moje życie, któremu odebrano cel, usunięto wszystkie drogowskazy, i ukazano pustą przestrzeń gdzie kierunki nie mają znaczenia; życie pozostawione beztrosce lekarzy, obojętności historii, a w zamian podarowano lewatywę i czterech głupców w sali?
Świat stał się obojętny.
Świat stał się nieobliczalny.
Jedyna radość, to moja nalewka i mur odgradzający szpital od tego świata. A także pewność, że już niedługo i on runie, jak wszystko co martwe.
I jeszcze mam jedną pociechę, że są tacy, którzy mają gorzej. Którzy bardziej cierpią, choćby tylko przykuci do łóżek. Ale to plewy, ludzkie plewy. Dzieci złego nasienia.
Och! jak mi brakuje kabury i bicia w mordę!”.
Leżałem na łóżku, mając przed sobą drzwi, a wyżej sufit, i myśli latały mi po głowie.
„… A ten typ w góralskim sweterku i z czapką uszanką na głowie? Chciał być Prezydentem, a teraz będzie się bił o fotel eurodeputowanego. Widziałem go w telewizji. Trzymał w ręku gitarę, i ta gitara i czerstwa twarz, coś mówiły: << Ja nie wzoruję na nikogo, wzornictwo mam swoje. Wszystko mam swoje. Startuję i jestem na liście numer jeden. Inni nie mają szans. Jak najszybciej wystartuję i chcę, żeby pieniądze z Unii Europejskiej wpływali do Białegostoku. I do Warszawy. I do całej Polski. Bo Polska musi żyć, być bogata i uczciwa. Zrobię ład i porządek, bo wszędzie się dzieje się, i w sądach i wszędzie, dzieje się nie wiadomo co dzieje się. I w policji co się dzieje się. Dlatego warto na mnie głosować. Jestem człowiekiem uczciwym i godnym. Nie obijam w bawełnę, nie tak jak inni ludzie obijają, okłamują ludzi. I tak samo jak podczas kampanii prezydenckiej żadnych szans nie mają używki – papierosy, alkohol. Zlikwiduję ich, wszystko zlikwiduję.>>
Śmieszny człowiek. A przecież nie on jedyny”.
Usiadłem na łóżku, i nie wiedziałem co dalej. Znowu się położyłem i utkwiłem wzrok kilkanaście centymetrów nad drzwiami.
„… Jestem zdrowy, mam dobrą krew i cholesterol. Ważę 70 kilogramów. Czasami ląduję w szpitalu. Nie wiem co ma wpływ na moje serce, które czasami się buntuje. Chyba jestem stary.
Tak. Jestem stary. Ale wciąż nie wiem kim jestem. W moim paszporcie niewiele jest wskazówek. Wiem tylko jedno: los człowieka nie ma dna. Jesteśmy zgubieni. W każdym z nas tkwi bestia. Trzeba by dokądś pójść, szukać ratunku. Może nawrócić się i na kolanach zmierzać do cudownego źródełka, tylko gdzie ono? Pewnie to tylko pragnienie. A może… naszym domem jest szpital psychiatryczny? Gdzie dobre proszki rozdają, i już nic się nie pamięta?”.