Małpki idą do nieba
1. Małpy idą do nieba
Siedzieliśmy na ławce na jednym z obskurnych peronów
miejskiego dworca kolejowego, wpatrując się z obojętnością w odjeżdżające
pociągi. Nie obchodziło nas skąd, dokąd i po co jadą, bo my i tak nigdzie się
nie wybieraliśmy. Nie żebyśmy nie chcieli. W Mieście nic nas nie trzymało. Najchętniej
ucieklibyśmy od jego zaplutych chodników i podziemnych tuneli, którymi
bezustannie poruszają się bezimienni ludzie, jego błyszczących, nowoczesnych
centrów handlowych, jego szarych parków, przepełnionych sprayem murów i smutnych
pętli tramwajowych. Nigdy jednak nie odważyliśmy się spieprzyć, bo w głębi
duszy wiedzieliśmy, że nie mamy dokąd, że Pan Bóg nie stworzył na Ziemi miejsca
dla takich jak my. Wydaję mi się, że po prostu nie przewidział, że jego
doskonały szczep Adamowy, wyda kiedykolwiek tak zblazowane, zepsute, wiecznie
zażenowane i nienasycone potomstwo. Jesteśmy
dziećmi zrośniętymi z klawiaturami naszych komputerów, z naszych uszu nie
sposób wyciągnąć słuchawek, podłączonych do ukrytych pod ubraniami z H&M empetrójek.
Nasze ręce wiecznie w kieszeniach jeansów, nasze oczy wpatrzone w pojawiające
się na monitorach wiadomości z komunikatorów internetowych, nasze usta
wydmuchujące papierosowy dym. Nie spieprzaliśmy, bo Marta kupiła przedwczoraj
bilet miesięczny na komunikację miejską.
Przesyceni dobrobytem hipisi wyruszali na
dziką Ibizę, aby tam cieszyć się beztroskim życiem w rytmie obłędnych solówek Jimiego.
Hebrajczykom uciekającym z Egiptu dany był mlekiem i miodem płynący Kanaan.
Powstańcy Warszawy mogli choć chwilę cieszyć się spokojem Czerniakowa, do
którego uciekali śmierdzącymi kanałami. My nie mamy nic. Żadnego gównianego
miejsca, w którym czulibyśmy, że jesteśmy u siebie. Nic. Pustkę. Miasto.
Zamiast mleka i miodu, spocone cheeseburgery ze sztucznym mięsem, zamiast
szalonych plaż Ibizy, smutne, bezduszne blokowiska i rozkurwione przystanki
autobusowe.
Marta stanęła na skraju, na jednej nodze,
z ramionami rozłożonymi szeroko dla utrzymania równowagi, za białą linią, która
jak głosi chodnik jest granicą bezpieczeństwa, przekroczenie grozi śmiercią.
Uśmiechała się smutno w moją stronę, jak klaun z teledysku Arctic Monkeys. Prawa
ręka, w której trzymałem tanie, wiśniowe wino podnosiła się w stronę ust, w
mojej kieszeni wibrowała komórka.