Krajka.
Jeszcze tylko raz wiekowy Maciej zaprzągł konia, by udać się na poletko wydarte olchom. Od rana do późnego popołudnia sadził młode drzewka. W przerwach przysiadał i w głębokiej zadumie przecierał spocone czoło, mruczał pod nosem, jakby rozmawiał z ziemią, z powietrzem i z niebem, jakby się modlił, jakby o coś ważnego pytał samego Boga, jakby godził się, żegnał i wybaczał jednocześnie.
Jesienią Jadwisia od Mielczarków rozpowiadała po chałupach, że Maciej kaszle i czymś brzydkim spluwa, że ani chybi zejdzie przed Bożym Narodzeniem. Pomyliła się mało wiele. Wczesną wiosną zanieśli Macieja na miejsce obok Anieli.
Wybuch wojny zepchnął w kąt sprawy uroczyska i ludzkie szmery o nieznajomej Elizie. Na byłym kartoflisku przetaczające się fronty porzuciły kilka wielgachnych łusek i pozostawiły przepaściste wądoły, które natychmiast podeszły wodą z jeziorka. Maciejowe olchy przetrwały i w pełnej krasie zaczęły zrzucać liście do srebrnych oczek, przeglądały się w taflach tak, jakby od zawsze wyrosły nad brzegami kilku rozlewisk.
* * *
Z dawnych mieszkańców okrutną wojnę przeżył proboszcz i małe grono bez trudu mieszczące się w dwóch rzędach ławek niewielkiego kościółka. Jako jedyni, na dodatek jak zaczarowani, bardzo unikali zapuszczania się aż na uroczyska. Przyparty do muru ksiądz tylko wzdychał i natychmiast odmawiał różaniec za dusze cierpiące w czyśćcu, a reszta wspominała straszne morderstwo, niejasne fragmenty umorzonego śledztwa i nigdy nie pomszczoną krew.
Hałaśliwi osiedleńcy przywieźli ze sobą wiarę w młodość i wszystkie rzeczy widzialne, więc z drwiną w oczach machali ręką na miejscowe legendy, a nawet na głos podśmiewali się ze starszych, że u tchórzy strach ma zawsze bardzo wielkie oczy.
Nad kusząco pięknym rozlewiskiem z woli władz wybudowano kilka obiektów pod przyszły kompleks ogromnego ośrodka wczasowego. Pierwsze skierowania wysłano do pięciu wybrańców ówczesnych elit. Z początkiem sierpnia pojawiły się osobistości spragnione ciszy i spokoju, zupełnego oderwania się od obowiązków, wypoczynku w miejscu niedostępnym dla rzeszy zwykłych śmiertelników. Wraz z rodzinami przyjechało trzech działaczy partyjnych i dwóch dyrektorów wielkich kombinatów. Zachęceni pierwszym wrażeniem nastawiali się na długie godziny wędkowania, wspaniałe wycieczki rowerowe i nocne biesiady nad oczkami pełnymi nenufarów.
Drewniane domki wyposażono we wszystkie wygody, a urządzono pod wyszukane gusta. W centrum obiektu wybudowano murowaną kuchnię i potężną jadalnię ze świetlicą, z zejściem na zadaszony taras wykończony mozaiką z glazury.
Sielanka trwała przez całe trzy tygodnie. W czwartym, nie wiedzieć z jakiej przyczyny, chmara wyjątkowo groźnych komarów zaatakowała gości. Rozdrażnione owady pojawiły się nagle. Nie zachowywały się jak pospolite komary, które upierdliwie, ale bez zbiorowej realizacji zaplanowanego ataku, czatują na ludzką krew. Te zawiesiły się szarą chmurą nad tarasem.
Owadzi obłok wyglądał jak usypana z maku twarz szatana. Przez kilka minut ławica tysięcy kropek kotłowała się na oczach zdumionych turystów, jakby setki żarłocznych punktów popisywały się drgawkami i nerwowymi tikami, swoją mocą, swoją energią. Potem upiorna formacja nieznośnego bzykotu opadła błyskawicznie na ludzi, na meble, na rozstawione na stolikach naczynia. W świetle zachodzącego słońca przez kilka chwil makabryczny dygot dotkliwie kąsał tylko mężczyzn. Po czym komarza armia ponownie zbiła się w coś na kształt paszczy i odpłynęła w siną dal, w ciemny las, w ponurą noc.