Krajka.
Łódka z Mietkiem przypłynęła tak, jakby ktoś rozchylił kotary porannej mgły i mocnym pchnięciem usunął łupię z środka tafli. Trup leżał na dnie, mokry i w zwojach łodyg grążeli.
Mała rozdętka spokojnie pokonała krągły liść nenufara i spod białego kwiatu ślamazarnie ciągła stopę po podbródku denata. Zamierzała pokonać wszystkie przeszkody, jakie odgrodziły ją od wody. Ślimak powoli przesuwał się po skórze w stronę spuchniętej, dolnej wargi. Może zastanawiał się czy wejść, czy też ominąć rozwartą jamę z sinym językiem, zrezygnować czy jednak poszukać schronienia w jednym z dwóch, dostępnych otworów nosowych?
Od godziny spadały do łodzi białe odwłoki martwych efemeryd. Szkliste ciałka łagodnie przykrywały wytrzeszczone gałki, z których źrenice uciekły za popękane naczyńka. Niektóre lądowały w rozpulchnionym rozcięciu łuku brwiowego, inne osiadały na rzęsach, w workach spojówkowych, na policzkach, na szyi, na całej powierzchni bezwładnego Mietka. Oprócz rany na czole nie było żadnych innych śladów mechanicznych uszkodzeń. Oprócz setek nieżywych jętek niczego, co chciało tak szczelnie otulić nieboszczyka.
Nie ukończono projektu i nigdy nie powstał wymarzony kompleks budynków wielkiego ośrodka wypoczynkowego. W rok po nagłej śmierci Mieczysława w równie dziwnych okolicznościach utonął jeden z wychowawców kolonii. Stojący nad zwłokami kierownik bezradnie obserwował miękkie ciała błotniarek sunące po czole, nagich ramionach, szyi i kolanach topielca.
Od tamtego czasu rzadko widywano kierownika trzeźwego. Snuł się po wiejskich drogach z butelczyną, popijał z gwinta, sypiał w stogach siana, a w napadach szału wracał na uroczysko wygrażać maciejowym olchom.
Wkrótce mrówki i mchy opanowały wystawnie urządzone domki. Rdza dobrała się do płotów, klamek, do wszystkiego na czym mogła postawić rude pieczątki. Kierownik pijaczyna któregoś dnia przepadł bez wieści. Długo nie zauważono jego braku, a potem tłumaczono sobie, że widocznie miał serdecznie dość, więc pozbierał się w garść i wyruszył tam skąd przyjechał. Ktoś rzucił, że to władza wydelegowała degenerata na leczenie, inny, że widział go wsiadającego z koleżką po flaszce do autobusu. Kilku w mundurach chodziło po chałupach z notesikami, dwa razy zarządzono przeczesywanie terenu, w końcu pogodzono się z tym, że chłop przepadł bez wieści.
Nad uroczyskiem zapadła zmowa nie poruszania tematu łęgów i jeziorka, tak długo, jak to możliwe. Kilka razy zmieniano w papierach nazwy podmiotów odpowiedzialnych za ten obszar, ale tylko formalnie, bez wychodzenia z biur, czy udawania się na wizje lokalne.
* * *
Rozrosły się dawne siedliska, więc połączono wszystkie w jedną, nowoczesną wieś z własną mleczarnią, szkołą, ośrodkiem zdrowia i posterunkiem. Blisko kościółka powstało niczego sobie centrum z siecią niezbędnych sklepów, z remizą strażacką, z wiejską palcówką kulturalno-oświatową, w której znalazły siedzibę i biblioteka, i ludowy zespół pieśni i tańca, i mała kawiarnia, konkurentka karczmy.