Krajka.
W przepastelowy stożek wirujących samców wpadały błękitnoskrzydłe, seledynowo połyskliwe samice. Miłosne tornado trzepotu wnosiło się na bujną zielenią. Tworzyło kulę lub płynęło w powietrzu niczym rozbita na cząsteczki, ale nierozproszona płaszczka, by za chwilę ludzkim oczom dać złudzenie, że oto biegnie po łące nieziemska postać oderwana od koron drzew, Olchowa Pani ukryta w wysokich trawach i niskich krzewach, a wpatrzeni w zjawisko widzą zaledwie jej kapelusz i muszą sami sobie wyobrazić, a potem dopisać resztę o tajemniczej istocie.
Po takim poranku dzień upływał pod znakiem lekkiej zadumy, podziwu i znakomitego humoru. A kończył się wieczorem z zawodzeniem skrzypiec, z polskim bigosem, z udźcem po cygańsku i z rozmownymi płynami w literatkach, które zniwelowały do zera komarzą napaść z poprzedniej nocy.
Głośno dyskutowano o krótkim życiu efemeryd, o wszystkich przeobrażeniach, które muszą się dokonać w świecie ludzi i zwierząt w imię przetrwania, a z siłą miłości. Kobiety obstawały przy nadrzędnych ważnościach uczuć, a mężczyźni przy instynktach, substancjach chemicznych i pociągach, bez których nie ma pierwszego impulsu, bo ten poprzedza wszystko inne.
Niewykluczone, że temat rozmów miał największy wpływ na zachowanie się jedynaka szczecińskiego działacza. Rozwydrzony od dziecka młodzian miał w sobie dość buty wspomaganej szerokimi plecami ojca, by przez całe swoje, marne, pełne wrednych historii życie wymyślać nowe zachcianki i dążyć do ich realizacji. Uwijał się przy śniadej Donce, najgłośniej bił brawa, mieszał się w barwny, taneczny krąg, a gdy cichła muzyka sadzał młódkę na wolne miejsce obok siebie.
Cyganka uśmiechała się z niepokojem, ale grzecznie. Pełna złych przeczuć zerkała na braci. Nie wypadało jej zdecydowanie odtrącić nagłej sympatii studenta, ale nie bardzo wiedziała co począć z podpitym wielbicielem jej talentu. Chłopak był nachalny i szukał sposobu, by znaleźć się z Donką sam na sam.
Tuż po północy po prostu złapał ją za rękę, pociągnął za sobą i pobiegł w stronę jeziorka. Nie spodziewał się, że bracia dziewczyny zjawią się tak szybko.
- Dona nigdzie nie płynie!
- Bo co?
- Bo nic! Dona nigdzie nie płynie.
- Kto tak powiedział?!
- Ja!
Mietek już miał odszczeknąć, a wiedział czym zgasić z tupetem maluczkich i sięgać po upatrzone, jak po swoje. Nagle stracił rezon, zmiął w ustach coś bezczelnego. Pohamował się na widok rodziców, bo odejście czwórki młodych nie uszło ich uwadze. Podążyli za synem szarpiącym tancerkę oraz za połyskiem cygańskich koszul Bola i Milosza. Nauczeni przykrymi doświadczeniami starali się mieć potomka w zasięgu wzroku.
- Tak dobrych opiekunów wypada życzyć wszystkim pięknym pannom - zażartował starszy pan.
Wszyscy zaśmiali się serdecznie, bo już bezpieczna dziewczyna zakręciła zalotny piruet jakby fałdami suto marszczonej spódnicy chciała doszczętnie zmieść własne napięcie i strach sprzed chwili. Mietek zły jak osa potężnym pchnięciem wiosła odbił od brzegu.
- Synek, daj spokój!
- Bo co?!
- Bo to głupota!
- Czepiacie się, kurwa, jak zwykle morały! Przepłynę kawałek i zaraz wracam.
- Zygmunt, Mieciu nie popłynie daleko. To taki maleńki i płytki stawik.
- Nie ma znaczenia czy jezioro duże, czy małe. Jest pijany i pcha się w tarapaty!
- Nie róbmy z siebie widowiska.
- Wracaj!!!
- Zaraz! Przepłynę sadzawkę i wracam! Nawet tego mi zabronisz?! Dajcie mi żyć!
Przez pozostałą część biesiady pan Zygmunt dzielił swój czas między śpiewy i tańce, a zaglądanie na pomost. Nie mógł dowiedzieć się od innych: czy Mietek już wrócił i gdzie przebywa? Mężczyznę dręczył niepokój. Towarzystwo bawiło się na całego, nie wiadomo kiedy przybyli ludzie z wioski, na dodatek wszyscy pytani o syna po pijaku mamrotali głupoty, a on sam nie umiał dojść ile łódek posiada ośrodek, więc bez sensu przeliczał łajby uwiązane przy słupkach. Kilka razy miał wrażenie, że słyszy pluski i ludzkie krzyki. Potem sam siebie oskarżał o wypicie kieliszka za wiele, zarzucał ojcowskie przewrażliwienie, które każe mu brać rzucające się ryby za uderzenia wiosłem, a pohukiwania sowy za człowiecze wołania.