Koloman: Obrońca
znych wojnach królowie leczyli rany. Odprawił wojowników i zaczął chodzić po komnacie nadal nie znajdując odpowiedzi na dręczące go pytania. Marza próbowała go jakoś uspokoić ale nie dawało to żadnych rezultatów. Koloman nie oglądając się za siebie wyszedł szybkim krokiem z komnaty i przyszła królowa została sama nie wiedząc co robić. Wszyscy Euveńczycy krzątali się wokół rannych, robili prymitywne nosze z gałęzi połamanych niedawno drzew. Inni znosili jedzenie i wszelką dostępną broń. Wyglądali już jak cienie, nie jak ludzie. Pomagały im kobiety starcy i dzieci. Koloman nagle, jak z podziemi, pojawił się na murach przy jedynej nienaruszonej baszcie – z pozostałych kilkunastu były już tylko resztki. Spoglądał z zatroskaną i srogą miną na swych podwładnych. Wyglądał jak sędzia w otaczających go od tyłu promieniach słońca. Miecz przytroczony mocno do pasa przy mocniejszym powiewie wiatru wydawał z siebie ostry zgrzyt uderzając o metalową zbroję. Koloman wezwał do siebie gestem dłoni kilku wojowników. Natychmiast stanęli koło niego zaskoczeni. - Panie nie powinieneś pokazywać się bez ochrony. Celt nic nie odpowiedział tylko wpatrywał się w dla swoim sokolim okiem zamyślony jakby chciał ujrzeć kraniec świata. - W dzień nic mi nie grozi. – Powiedział po dłuższej chwili. – Przygotujcie się na nocny zwiad. * * * Ciemność zaczęła już spowijać ziemię gdy grupa dwudziestu okutych w zbroję wojowników otrzymawszy wskazówki od króla i Marzy opuszczała Zamek Czarnej Pantery, przygraniczną twierdzę Euve udając się na zwiad. Parę chwil wcześniej nie mogli ukryć wzruszenia. Król żegnał ich jak dobry ojciec zdając sobie sprawę, że mogą zostać zaatakowani i część z nich może nie wrócić do zamku. I oni o tym wiedzieli. Byli ochotnikami i zdecydowali się zawsze walczyć za swojego króla. Żal ściskał ich serca gdy przechodzili ukradkiem przez boczne tajemne drzwi w południowej części muru. Przeszli po moście nad trzydziesto metrowej głębokości fosą i tylko jeden raz spojrzeli się za siebie. Koloman nadal stał na murach żegnając ich smutnym spojrzeniem. Widzieli go – olbrzyma, okutego w zbroję, z obusiecznym mieczem w dłoniach, czujnego i przygotowanego na odparcie każdego ataku. Obok niego pojawiła się Marza piękna jak zawsze, także teraz w błyszczącej zbroi. Jej długie, piękne złote włosy opadały kaskadą na smukłe ramiona. Loki przykryły oczy więc Koloman mógł się jedynie domyślać, że uroniła kilka łez. Nie chciał się także rozczulić, choć łzy napływały mu do oczu. Królowi nie wolno pokazywać słabości. Odezwał się najbardziej opanowanym głosem na jaki w tym momencie się zdobył: - Musimy przygotować się odparcia kolejnej fali walk. Chodźmy. Po czym oboje poszli sprawdzić szyki swoich podwładnych. Zwiadowcy jeszcze przez chwilę widzieli światełko wschodzącego księżyca odbijającego się od zbroi króla. Weszli powoli w las otaczający zamek od zachodniej strony. Kierowali się prosto wiedząc, że od tej strony co noc atakuje nieprzyjaciel. Przedzierali się przez kępy roślinności i pomiędzy licznymi drzewami najciszej jak tylko prowadzili. Nie chcieli wypłoszyć zwierząt, które mogłyby wzbudzić czujność podwładnych Propolisa. Wysłannicy króla czuli coraz silniejszy zapach ogniska, a to oznaczało iż powoli zbliżali się do obozowisk. Jeden z nich przechodząc pod drzewem nie zauważył grubego konara wystającego z boku, uderzył się w głowę i upadł. Zanim zdołał się podnieść jego towarzysze znikli mu z pola widzenia. Przyspieszył kroku chcąc ich dogonić. Znajdowali się teraz w takiej odległości, że nie widzieli nic oprócz otaczającego ich zewsząd mroku i lasu, w którym wszędzie mogło kryć się jakieś niebezpieczeństwo. Choć znali ten las bardzo dobrze – bawili się w nim już jako dzieci – wiedzieli, że licho nie śpi. Nie widzieli już nawet najwyższej, pięćdziesięciometrowej baszty zamku Skull. Szli już od paru godzin różnymi, tylko sobie znanymi, ścieżkami, dróżkami szukając nieprzyjaciela. Z każdym ich kr