Klub jeździecki
- To dobrze, że w zarządzanej przez pana gminie znajdują się ludzie skłonni aktywnie wspierać jej rozwój.
- Myślę, że przede wszystkim to kwestia zaufania - sołtys wyprężył się i poprawił krawat żałując niewątpliwie, że w tej wielkiej chwili nie ma tutaj ani jednej kamery. - Dobroczyńcy nie obawiają się powierzyć mi, jako przedstawicielowi zarządu gminy, sporych, a nawet ośmieliłbym się powiedzieć, ogromnych sum pieniędzy, wiedząc, że będą one wykorzystane z pożytkiem dla całej społeczności. Mam też przyjemność, szanowna pani redaktor, szanowny panie Leonie, wręczyć kwotę otrzymaną dosłownie przed chwilą przez jednego z darczyńców.
Wydobył z wewnętrznej kieszeni swojego gajera grubą kopertę i podał ją Leonowi. Ten przyjął ją w milczeniu, niezdolny wydusić z siebie nawet słowa od momentu, kiedy sołtys wkroczył do akcji.
- To piękny gest. Pozwoli pan, że wykorzystam pana wypowiedź w reportażu?
- Ależ, oczywiście, naturalnie - sołtys zgiął się w pół, cmoknął reporterkę w rękę i żwawo się oddalił. Reporterka, widząc w jakim stanie znajduje się Leon, zdecydowała, że nic tu po niej. Bąknęła coś niewyraźnie na pożegnanie i zniknęła w tłumie. Leon został na środku podwórka pełnego ludzi, z kopertą pełną pieniędzy w ręce i poczuł się nagle bardzo, bardzo samotny.
- Nie musi pan przeliczać - obudził go szept adwokata. - Jest tam dokładnie tyle ile był panu winien.
Leon popatrzył na kopertę, wyraźnie zaskoczony, że ciągle ściska ją w dłoni.
- Co za bydlak - wycedził powoli schowawszy kopertę do kieszeni. - Co za...
- Nie ma powodu do desperacji - powiedział adwokat sprawdziwszy dyskretnie czy sołtys znajduje się w odpowiedniej odległości, - te drobne przywary sołtysa doskonale nam posłużą. Proszę jedynie o odrobinę cierpliwości, a sam pan zobaczy, że to, co przed chwilą się stało, to jedynie drobny, choć istotny szczegół mojego planu.
- Do diabła z tym cholernym planem - rzucił nagle Leon pozbywając się gniewu jaki w nim narastał od pewnego momentu. Kilka osób odwróciło się w ich stronę.
- Powiedziałem: cierpliwości - odrzekł adwokat. Jego głos nie podniósł się nawet odrobinę, lecz nagle stwardniał zgubiwszy wszelkie nutki ironii i rozbawienia.
Leon spojrzał mu prosto w oczy, ale natychmiast się wycofał nie znajdując w nich teraz ani odrobiny życzliwości. Zrozumiał, że jeśli tego nie zrobi, mogą wypełnić się czymś dużo, dużo gorszym.
Kiedy ostatni gapie opuścili posiadłość Leona, wśród jeźdźców zaczęto przebąkiwać o biesiadzie. Ponieważ ta część imprezy nie była wyraźnie zapowiedziana, najmniej zorientowani jeźdźcy szukali lepiej poinformowanych, a ci z kolei kierowali ich do Plattera, który jako honorowy prezes klubu powinien być na bieżąco. Wojewoda jednak nie wiedział dużo więcej niż pozostali. Że biesiada będzie, to wiadomo, ale kiedy - pozostawało tajemnicą. Oczywiście widać w tym było rękę adwokata, którego chorobą zawodową było ukrywanie wszystkich faktów aż do momentu, gdy mógł je, jak króliki z kapelusza, wydobyć na światło dzienne przed zamilkłą ze zdumienia publiką.
Goście popijali więc chłodne napoje, dyskutowali o koniach, lub, rzadziej, o swoich rodzinach, pracach czy polityce. Nad podwórkiem, w ciepłym majowym słońcu, unosił się jednostajny gwar. Słuchając go, Leon uświadomił sobie, że jeszcze nigdy nie widział tutaj tak wielkiego przyjęcia. W sumie - przyznał w myślach - przyjemnie było obserwować taki tłum przybyły tutaj właśnie dla niego. Wprawdzie nie udałoby się to bez znajomości adwokata, ale ostatecznie to on był tutaj gospodarzem, to o jego chatę pytali w wiosce przyjezdni. Ta myśl uświadomiła mu jednocześnie, że od dłuższego momentu zapominał o swoich gospodarskich obowiązkach, pozwalając się wyręczyć adwokatowi.