Kiedy inni śpią
– To dziewczyna nawaliła – szepcze barmanka.
– Wy jesteście od gadania z dziewczynami i trzymania za twarz.
Odchodzę, przecinam salon, idę stąd czym prędzej. Cieszę się, że nie musiałem go wywlekać jak poprzedniego.
– I co, zapłacił? – pyta Aurelia, kiedy przechodzę koło jej loży.
To ona wydymała typa na drinka i przyszła po mnie. Widzę, że wie, że przeskrobała, ale bardziej interesuje ją, czy zapłacił. Grożę jej palcem i idę na bramkę.
Bogdan kartkuje moją książkę. Pracujemy razem, wozi dziewczyny na wyjazdy, puszcza muzykę i pilnuje bramki, kiedy jestem zajęty.
– Wziął byś coś przeczytał – mówię.
– Nie mam czasu na pierdoły.
Wraca do poczekalni na telewizję, a ja za kontuar, tuż na wprost wejścia do klubu. Za mną wiszą kurtki, na razie niewiele, jest wczesna jesień. Jestem bramkarzo-szatniarzem i DJ-em, kiedy Bogdana nie ma.
Niech mi nikt w końcu nie przeszkadza.
Czytam. Nie kończę pierwszego zdania, kiedy słyszę podjeżdżający samochód. W poczekalni jest okno.
– Co tam, Bodzio?!
– Trzech! – woła.
Nie ruszam się. Zanim się wygramolą i dotrą do środka, doczytam chociaż akapit. Kiedy wchodzą, zamykam książkę, wstaję i zapinam marynarkę. Lubię być grzeczny i miły.
– Dobry wieczór – mówię.
– Dobry wieczór – odpowiada wyniośle niski grubasek w środku.
Wygląda tak, jakby wyczynowo spędzał czas w fotelu z browarem w ręku i chipsami.
– Po dwadzieścia złoty wstęp, panowie – mówię.
Najwyższy z lewej i grubas w środku mają na sobie dość eleganckie ciuchy, ten z prawej jest w bluzie z kapturem. Każdy ma dwie brody i bardzo wysoki cholesterol.
Przed trzydziestką, już nie szczeniaki, ale jeszcze nie dorośli.
Wchodzi taryfiarz z saszetką pod pachą i wślizguje się do poczekalni. Przechodząc pokazuje na nich wzrokiem, żebym przypadkiem nie przeoczył, że to on ich przywiózł.
Pazerna rura.
– Po dwie dychy, panowie – powtarzam.
– Ty myślisz, że jesteś taki mocny? – pyta gruby kurdupel.
Wzdycham ciężko.
– O czym ty mówisz, chłopie? – pytam.
Cymbał czuje się jak sycylijski boss.
– Wejdziemy i zastanowimy się, czy warto zapłacić wstęp – mówi grubas i pokazuje na drzwi.
Patrzę na jego pulchnego palucha.
Brzydko by się obcinał.
Tłuszcz wyłazi bokami z takich serdli.
– Nigdzie nie wejdziecie, dopóki nie zapłacicie wstępu – mówię.
– Wejdziemy. I co zrobisz?
Jak mi się nie chce.
Przyglądam się tym głupkom. Niczego nie trenują. Nachlali się i są niezniszczalni. Miny groźne, autentycznie nabuzowani, podkręcali się wcześniej. Mój wygląd tylko ich utwierdza, że będą dziś twardzi i może nawet spiorą bramkarza. To by dopiero była przygoda, wspomnienie na lata.
Żadnemu do łba nie przychodzi, że raczej nie dostałem tej roboty z ogłoszenia. Wszystko dlatego, że nie jestem wielki i nie straszę wyglądem. Nie mam nawet metra osiemdziesięciu i ważę niecałą stówę. Łagodne oczy, grzeczna fryzura. Jeszcze tylko okularów brakuje i aparycja wzorowego kujona gotowa. Dlatego mam więcej roboty niż duzi koledzy.
I wchodzę z tymi kretynami w pewien schemat. Powiem tłuścioszkowi, że zaraz będzie przepraszał albo dzwonił po policję. Oni nie uwierzą i posuną się dalej, żeby mnie sprawdzić. Wtedy klepnę jednego albo każdego w łeb i będą przepraszać albo łapać za komórki.
Zawsze tak to się kończy.
Padają nawet podobne słowa.
– Na pewno chcesz wiedzieć, co zrobię? – pytam.