Kehrseite
Słowem należy wspomnieć, że domy zostały do siebie doklejone kolejnymi większymi domami-apartamentami o identycznej strukturze wewnętrznej; w lewo pomieszczenie, w przód pomieszczenie, w prawo schody na górę. Również najczęściej stosowano schemat; lewo kuchnia, przód salon (lub pokój dzienny), piętro sypialnia+łazienka(+pokój dziecięcy). Design miejsc nie był z góry narzucony. Po zapaleniu światła przywitało mnie nowocześnie urządzone miejsce. Schody białe, z gipsowej płyty z balustradą ze szkła oraz srebrną rurą. Ściany pomalowane na czerwono z wzorzystymi pomysłami kształtów pokroju drzew z ptakami wyrastającymi nad skrzynką na buty oraz wieszakiem na kurtki i płaszcze, z którego skorzystałem. Kuchnia w podobnie modernistycznym stylu – wysokie, ciemne meble, kuchenka, lodówka, szklany stół, dwa krzesła, dekoracyjne „okno” do salonu, przez które można było podawać gościom kolejne posiłki. Salon z skórzanymi kanapami, drewnianym stolikiem kawowym, telewizorem plazmowym, biurko z komputerem. Brakowało mi tutaj zdjęć, obrazów. Czegokolwiek, co by pozwoliło rozpoznać, kto tu żyje. Czy ktokolwiek tu żyje. Na stoliku kilka gazet dla kobiet, jedna otwarta. Filiżanka po kawie. Okna zasłonięte roletami.
Schody milczały, gdy stawiałem po nich ciężkie kroki. To chyba zaleta płyt gipsowych. Nie skrzypią w przeciwieństwie do desek. Tutaj dało się usłyszeć wyraźne tykanie zegara. Wąski korytarzyk, troje drzwi. Te po prawej szybko mnie skierowały do luksusowej łazienki, co odnotowałem w pamięci. Potem te na lewo do pustego pomieszczenia, urządzonego na styl pokoju gościnnego z komodą, łóżkiem i paroma innymi rzeczami pasującymi do opustoszałych miejsc. Nacisnąłem klamkę do drzwi na wprost. Te wydały wreszcie jakiś gościny obok tykania dźwięk skrzypnięcia. Poranne promienie słońca ogarniały łóżko, na którym ktoś spał. Sypialnia, podobnie jak reszta pomieszczeń wypełniona była meblami z szwedzkiej sieciówki. Nowoczesna, ładna i skromna.
Zaskoczenie wzbudziła jego obecność. Stał wyprostowany przy drzwiach balkonowych, tyłem do łóżka i do mnie. Widziałem go pierwszy raz od bardzo dawna, jednak nie rzuciłem się krzycząc „Witaj, znów się spotykamy!”; „Cześć!”. Nawet nie zadzwoniłem na policje, chociaż to mogłoby być rozsądne posunięcie, gdy spotyka się psychopatę, jaki od lat wymyka się z każdej możliwej opresji. Zdałem sobie sprawę, że nasze spotkanie stanowiło spotkanie dwóch kłamców na zlocie Anonimowej Prawdomówności. Odczuwałem jego samotność nawet stojąc w drzwiach i zaglądając tu przez szparę. Samotności połykanej w każdym oddechem. Byliśmy ogrodnikami w wspólnym ogrodzie. On hodował kwiaty, podlewał je, nawoził, przywiązywał kijki, gdy miały się obalić pod własnym ciężarem. A potem jednym, szybkim cięciem pozbawiał je życia. Zostawiał je mi, bym ułożył ładnie w wazonie, nim zginą, ulegając naturalnym prawom naturalnym. Rozumieliśmy się stojąc tu, nie patrząc sobie w oczy. To nie była czwartkowa herbatka na Sukiennicach z oczekiwaniem hejnału. Wiedział, że tu jestem, bo sam mnie wezwał. Pchnąłem drzwi, by otworzyły się szerzej wlewając do mojego korytarzyka więcej światła. Nie odwrócił się nawet, nie rzucił głową. Wciąż stał w dużych, przeszkolonych drzwiach patrząc na wstającą dzielnice. Położyłem paczkę papierosów i zapalniczkę na szafce na ubrania i odszedłem, ciągnąc za klamkę. Usiadłem na schodach, patrząc na coś, co zastępowało moje dłonie. Kawałki sztywnej, zabliźnionej skóry pozbawione linii. Ostre, kanciaste. Ledwo się zginały. Jak wycięte z drewna z ruchomymi elementami dla marionetki. Może gdybym miał wtedy lekarza, moje ręce i twarz nie nadawałyby myśli potwora? Czekałem.