"Jak zostałem mężczyzną"
Raz na kilkanaście lat płynąca w pobliżu rzeka Wisłok wylewała, zalewając wszystkie pobliskie pola. Na szczęście nigdy nie doszło do zalania gospodarstw, lecz zbierająca się w rozległych, głębokich rowach woda nie miała możliwości odpływu i przez długie miesiące pozostawała w rowach, gnijąc i obrzydliwe śmierdząc. Powódź to dla mnie nie ludzkie tragedie, zalane domy i obejścia, tylko odór gnijącej w rowach brudnej wody.
Przygody młodego traktorzysty bywały, różne i uzależnione od książki jaką właśnie czytał, ale zakończenie ciężkiego, żniwnego dnia pracy w sierpniowej spiekocie wyglądało zawsze podobnie.
Gdy do skoszenia pozostawał niewielki skrawek zboża, dziadek z niepokojem spoglądał na słońce, aby określić ile czasu pozostało do zmierzchu. Po co ? Przecież były już w użyciu doskonałe zegarki, które na tarczy miały wygrawerowany napis „zdiełano w ZSRR” , a których jakość określała ilość kamieni. Cokolwiek by owe kamienie miały znaczyć.
Ale mieszkał też dawniej w Chodaczowie chłop. Bardzo wysoki chłop, który służył dziadkowi za doskonały miernik czasu. Człowiek nazywał się Moras i odległość pomiędzy słońcem, a widnokręgiem mierzona była w tychże Morasach. Mniej więcej w południe słońce znajdowało się na wysokości trzech Morasów. Około godziny piętnastej dziadkowe określenie czasu to dwa Morasy, około dziewiętnastej godzina określana była przeciągłym :
- Ho, hooooo... , słonko jeszcze na Morasa..., ale trza powoli już kończyć .
Przez kolejną godzinę pękate snopki związane skręconymi w pocie czoła powrósłami, zostały poustawiane w zgrabne piętnastosnopkowe konstrukcje zapewniające im swobodne suszenie i ochronę przed deszczem. Plony zostały skrupulatnie przeliczone przez dziadka na kopy:
- Szesnaście mendli, to bedzie …. dwieścieczterdzieści snopków, to bedzie …. równo cztery kopy żyta ! - z entuzjazmem wykrzyknął dziadek.
- Patrz Zeniu jaką dobrą partie żeś se znalas ! – rzuciła sprytnym żartem ciocia i wszyscy wybuchnęli śmiechem, z dumą spoglądając na ustawione w dwóch szeregach równióteńkie konstrukcje snopów zboża, które w nisko stojącym już słońcu były precyzyjną miarą trudu włożonego w zbieranie chleba przez szóstkę robotników.
- No to w sam raz my się wyrobili , słonko już nisko, na pół Morasa – zakończył jak zwykle senior Mazur, wypijając ostatni pozostały w plastikowej bańce łyk kompotu.