Fallout - Rozdział 4: Najeźdźcy, cz. 2
Tandi pokazała mi w tym wszystkim, jakie są skutki długotrwałej ekspozycji na świat zewnętrzny. Nie mam tu na myśli utrzymującego się miejscowo promieniowania. Nie, chodzi mi raczej o degradację psychiki i powolny upadek ku absolutnemu szaleństwu i czystej kalkulacji przetrwania. Moja obojętność na los Iana była wynikiem prostego równania: ja, albo on. My versus oni. Gdybym nie ułożył się odpowiednio z Garlem i jego bandą zacietrzewionych, pałających nienawiścią do wszystkiego i wszystkich zbójów, nie tylko ja straciłbym życie. Spoczywała na mnie odpowiedzialność za kres istnienia tysiąca ludzi zamieszkujących Kryptę. Mój koniec był ich końcem. Wszystko sprowadzało się do prostego wyliczenia.
Oczywiście nie zrobiłem tego wszystkiego bezinteresownie dla Aradesh’a i Cienistych Piasków. Przypieczętowanie losu drugiej istot ludzkiej spłynęło po mnie aż zadziwiająco lekko. Zupełnie jak pobyt w obozie Chanów spłynął po Tandi. Co prawda wedle wcześniejszych ustaleń, Ian miał zostać sprzedany na jakimś targu niewolników na północy. Jednak Garl postanowił inaczej. Kto wie, być może Overseer Jacoren nie mylił się wysyłając mnie na zewnątrz. Może zdradzałem socjopatyczne, maniakalno-mordercze skłonności. Może jako jedyny z nieprzystosowanych do niczego ludzi Krypty miałem szansę poradzić sobie w tym post-apokaliptycznym pandemonium i wrócić w jednym kawałku ze sprawnym hydroprocesorem. Może… cała ta awaria hydroprocesora była tylko mistyfikacją, mającą stworzyć Jacorenowi pretekst do wydelegowania mnie na zewnątrz…
Chyba zaczynam tracić moją spójną, rozsądną wizję świata. Oczywiście, że hydroprocesor uległ uszkodzeniu. Sto trzydzieści wyświetlanych przez mojego PipBoy’a dni jest wystarczającym dowodem na to, że jeżeli nie skupię się na głównym celu, tysiąc ludzi podzieli los Iana. Zaś to, co zrobiłem w obozie Chanów było niezbędną ofiarą na drodze do większego dobra. Na Boga, przecież mogłem tam zginąć. Jacoren nie miał ochoty umierać za Kryptę.
Ja również nie miałem.
Miałem natomiast wielką chęć zostać należycie wynagrodzonym za wszelkie moje trudy. Fatum nie mogło sprzyjać mi bardziej, ponieważ tuż przed nastaniem nocy, kiedy zachodzące daleko za horyzontem pustyni słońce stawało się coraz bardziej pomarańczowe i nieszkodliwe, znienacka spośród piasków pustyni wyskoczył na nas radskorpion. Skurczybyk musiał przyczaić się i przez cały dzień czekać, aż nadejdziemy. Momentalnie uniósł się na tylnych odnóżach klekocząc przy tym szczękającymi szczypcami i wydał z siebie przeraźliwy, dramatyczny pisk atakującego kamikaze.
Nie miałem najmniejszych wątpliwości, iż czekał na mnie. Chciał pomościć Matkę.
Tandi, naturalnie, piszczała równie głośno co północnoamerykański skorpion cesarski. Pędem rzuciła się do ucieczki unosząc do góry ręce i wymachując nimi jak mała Lolita w zekranizowanym na podstawie powieści Vladimira Nabokova filmie (tak, tak, w Krypcie mieliśmy klasykę). Oczywiście radskorpion ruszył za nią, wiedząc zapewne, że z takim twardzielem w czarnej, bandyckiej skórze, nie ma nawet co się mierzyć.