Fallout - Rozdział 3: Krypta 15
Zostałem praktycznie przyparty do muru. Dosłownie przyparty. Kretoszczur zapędził mnie bowiem w niewielki kąt pomiędzy wyjściem z Krypty, a ścianą prowadzącego ku śluzie korytarza. Nie wiem jak mogło się to stać. Tak jak nie wiem jak mogło się stać to, co miało miejsce następnie.
Skurczybyk próbował ukąsić mnie w łydkę. Pewnie by mu się to udało, gdyby nie fakt, że w tej samej chwili wydarzyło się coś, co jeszcze mocniej ugruntowało mnie w przekonaniu, że świat zewnętrzny jest pozbawiony jakiejkolwiek logiki, a ponad wszystko króluje w nim groteskowy absurd i jakieś równie groteskowe fatum. Mierzący ku mojej łydce kretoszczur chybił haniebnie kłapiąc paszczą w zupełnie innym kierunku. Nałykał się przy tym powietrza, zaczął krztusić, charczeć, a w płucach chrobotało mu tak wyraźnie, że przez moment zrobiło mi się go nawet żal. Szybko jednak pozbyłem się ckliwym wyrzutów sumienia i skierowałem pomarańczowe światło flary wprost przed jego makabryczny pysk. Próbował wykonać nagły zwrot, uciec, ale omsknęły mu się obie przednie łapy. Chyba musiał je złamać, albo co najmniej skręcić, ponieważ wijąc się i pełzając w karykaturze drapieżnika, którym niegdyś był, próbował odczołgać się jak najdalej ode mnie. Przez moment nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Nim wlazłem na niego niczym zdobywający górski szczyt alpinista, walczyłem ze spazmami maniakalnego chichotu. Potem utrzymując równowagę jak na rodeo, przeładowałem kolt 6520 i dwukrotnie wypaliłem mu prosto między uszy.
Dopiero wtedy padłem na ziemię i trzymając się za napięty do granic możliwości brzuch, śmiałem się. Śmiałem się długo i dobitnie, a kiedy już skończyłem, miałem wrażenie, że wszystkie zmysły mnie porzuciły, a mój droga ku absolutnemu szaleństwu właśnie się rozpoczęła.
Przeszukałem pierwszy poziom Krypty 15. Nie znalazłem wiele. Pomieszczenie z komputerem, sala przed gabinetem lekarskim i regulaminowy gabinet – wszystkie były w opłakanym stanie. Szabrownicy zabrali wszystko, co zabrać się dało. Przytwierdzone na stałe sprzęty, takie jak łóżka, maszyny czy elementy systemu napowietrzania schronu, zostały zniszczone chyba tylko z czystej nienawiści; jeśli nie przez ludzi, to przez nieznający litości bieg czasu. Jednak o dziwo w ulokowanej na ścianie gabinetu doktorskiego szafce czekały na mnie cztery Stimpaki i apteczka pierwszej pomocy. Aż dziw, że nikt nie zainteresował się nimi wcześniej.
Pokój z windą był już tylko pokojem z pustym szybem: drzwi zostały rozerwane, a szyb świecił pustką i spowijała go ciemność. Ciężko byłoby zejść szybem windy bez liny. Na szczęście Cieniste Piaski wyposażyły mnie w dwie sztuki (a właściwie sam się wyposażyłem nikogo nie pytając o opinie na temat drobnej kleptomanii). Zawiesiłem jedną linę wzdłuż szybu (o mały włos przeoczyłbym dwie flary; jedną odpaliłem i upuściłem by oświetlała moją drogę) i zszedłem na poziom mieszkalny.
Poziom mieszkalny różnił się od, tego, na którego korytarzach hasałem jako mały berbeć; bawiąc się z innymi dziećmi Krypty w berka. Tutaj zamiast jednej windy znajdowały się dwie. Obudowujące szyby ściany przecinały główny korytarz na dwie części. Przejście pomiędzy południowymi a północnymi segmentami mieszkalnymi znajdowało się w przerwie między nimi i było raczej wąskie. Ponadto wszędzie walały się sterty gruzów, rozbebeszonych resztek sprzętów mieszkalnych i wyposażenia Krypty. Pod stopami chrzęściły mi również sterty kości najprzeróżniejszych zwierząt i ku mojemu pogłębiającemu się uczuciu grozy i obrzydzenia, również ludzi. Raz po raz stąpałem nieopatrznie na mniejsze chrząstki. Odgłos chrupania przeplatał się wtedy z piskami szczurów. Większe stosy starałem się omijać oświetlając sobie drogę uniesioną przede mną flarą. Wiele gryzoni pierzchało na sam widok światła. Jaskiniowe szczury kalifornijskie, zamieszkujące wnętrze zrujnowanej Krypty 15 musiały być nieco mniej odważne i zdesperowane niż te, które napotkałem pierwszego dnia mojej wędrówki. Nie dziwi mnie to, zważywszy na ilość zbielałych, pieczołowicie ogryzionych szczątków walających się dosłownie wszędzie, gdzie walać się mogły. Jakimś cudem te małe bydlaki zaciągały tu nawet dwugłowe braminy. Okresy deficytu żywności bez wątpienia uzupełniały brakiem moralnych zahamowani zwracając się skwapliwie ku kanibalizmowi.