Dyniak
– Jak kto?
– Hobbity z Władcy pierścieni. Nie oglądałeś tego filmu? Bo o książkę cię nie podejrzewam.
– Nie znam. A co to, o elfach coś tam?
– No, to.
– Ja nie lubię fantastyki.
No nie musi.
– Dlaczego? – pytam.
– Takie bajki. Ja nie lubię takich nieprawdziwych rzeczy.
– Identycznie jak Magda. Nawet takich samych słów użyła – mówię.
Wyobrażam sobie jej reakcję, gdyby usłyszała te porównania. Dla niej i Iwony Dyniasty jest niedorozwinięty.
Ostatnio wsiadł do samochodu, odpalił silnik i kiedy na ulicę wyszły siostry, zaczął dodawać gazu, drzeć mordę i szczerzyć kły:
– Brrrum brrrumm brrrruuummm!
– No kretyn – powiedziała Magda do Iwony. – Piętnastoletni kretyn.
Ciężko określić miłość sióstr do brata.
Porównania surowo zabronione!
– Ty! – Dyniasty zaczyna kolejną opowieść. – Wiesz, że nam się oźrebiła Szczabcia i odrzuciła źrebaka?
– Jak odrzuciła?
– Normalnie odrzuciła, przestała go karmić, kopała go, tłukła. A druga kobyła się oźrebiła w tym samym czasie i bez żadnego „ale” przyjęła i wychowała dwa źrebaki.
Skończył ładować i wygiął plecy mocno do tyłu, wylazł mu bęben spod koszulki. Oparł się o widły i wyciągnął z kieszeni paczkę ruskich papierochów, wsunął jednego do ust i mówi dalej:
– Ona jest taka, że jak by inna nie chciała karmić, to bez problemu wychowa. Ile byś jej źrebaków nie podłączył, stanie i nie będzie kopać, tylko będzie karmić. Jedziesz bigos wywieźć?
Jadę.
Czasami w tych potokach myślowych Dyniastego znajdzie się coś ciekawego, nawet niesamowitego. Przynajmniej dla mieszczucha. Kogoś przejechał traktor, na kogoś coś spadło i go połamało, coś się spaliło. Najczęściej, opowiada, co odpieprzyły zwierzęta. Przy tym Dyniasty wygląda osobliwie i lubię na niego patrzeć.
Wracam z taczką i widzę, jak buja się przez stajnię w stronę wyjścia po drugiej stronie.
– Ty, leser, wracaj tutaj! Ja mam w dupie sam tu zasuwać!
Wraca, bierze widły i ładuje. Nic nie mówi. Jak nie on. Cwaniaczek. Już kombinuje, żeby mnie zostawić, wymyślić jakąś inną pilną robotę. I jest w trakcie procesu myślowego, widzę po jego twarzy.
– Dyniak, zasrańcu, tylko spróbuj mi stąd spieprzyć. Razem robimy.
– Jedziesz – mówi, uklepując wierzchołek.
Jadę. Już mam na dziś dość tego gówna. Rozpędzam taczkę, żeby mniej się męczyć pod górę. Pcham i próbuję wyczuć koło na mokrej desce. Najgorzej szarpać się ze stupięćdziesięciokilową taczką, kiedy spadnie z toru. Szczególnie w miejscu, gdzie gnój przypomina mokrą glinę i zasysa gumiaczki. Kilka razy stopa mi wyskoczyła z kalosza, straciłem równowagę i musiałem stanąć skarpetą w tę „glinę”.
Odwracam taczkę i wracam, nie mogę się grzebać, bo ten śmierdziel wykorzysta okazję i da dyla.
Podstawiam się do ładowania, a ten się wygłupia.
– A może balet? – pyta.
Jedną dłoń trzyma uniesioną i sflaczałą jak księżniczka, a prawą stopą ze ściągniętymi palcami zatacza półkole, jakby pokazywał coś na podłodze.
– Raz, dwa, trzy, tup, tup, tup.
– Dawaj, zwiewny motylku, ładuj – mówię.
– Hy, hy, hy.
Ułom, słowo daję. Chciałbym już jak najszybciej skończyć to wywalanie.
– Wieziesz bigos. – Uklepuje wierzchołek.
Jadę, pcham i balansuję. Nie spadam. Rozładowuję i wracam. Maciek znowu zapala papierosa i zaczyna opowiadać.