"Doktor Desmond". Prolog powieści SF "Kyle"
– Tak, teraz będę mówił. Powtórzę po raz kolejny: chcę tylko, aby ci, którzy pomagali mi tutaj, byli świadomi sytuacji. Nie chciałbym ich zostawić z pytaniami, niedomówieniami i troskami.
– Dobrze, wobec tego wracamy do początku. Pytanie pierwsze: jakim prawem twierdzi pan, że jest lekarzem?
– Mój dyplom znajdzie pan w lewej szufladzie komody za moimi plecami.
Starszy mężczyzna skinął ręką, a żołnierz podszedł i wyjął z szuflady gruby rulon. Podał go dziadkowi, a ten wyjął okulary z kieszeni, założył je i po rozwinięciu zaczął czytać.
Dowodzący zaczął strofować żołnierzy podniesionym głosem:
– Panowie, nakazałem szczegółowe przeszukanie pomieszczenia, a wy pomijacie duży rulon w szufladzie! To skrajna amatorszczyzna. Rozumiem stres, dużo mogę wybaczyć, jednak nie takie błędy.
– Myślę, że to nie ich wina… – odezwał się doktor, lecz dowodzący mu przerwał.
– Proszę nie zabierać głosu, będąc niepytanym! Pytania zadajemy pan profesor i ja.
– Przecież ten dyplom jest kompletnie fałszywy! – Dziadek, który okazał się profesorem, krzyknął piskliwie czerwony na twarzy. – Nawet pieczęć uniwersytetu jest fałszywa. O tutaj, tekst na obwodzie: „Nauka i Technologie Kosmiczne”, dobre sobie. Powinno być: „Rolnictwo i Handel”, w końcu sam ten uniwersytet kończyłem i jestem jego profesorem. University of Tennessee nie ma takich wyszukanych wydziałów! Podobnie zresztą jak żadnego wydziału medycznego.
Desmond patrzył tępo przed siebie. Pozostawił te oskarżenia bez komentarza. Profesor przekazał dyplom jednemu z żołnierzy, który umieścił go w foliowym worku i wyniósł, po czym spacerując po pomieszczeniu, kontynuował:
– Jedno już mamy, fałszywy lekarz. A teraz niech pan wyjaśni, na czym polega pańska metoda leczenia. Wszyscy dostają tabletki. Prawie wszyscy. Co więcej, wiemy, i pewnie pan to wie, że działają one nawet na raka z przerzutami. Skąd pan je ma? Czy pan wie, jak one działają?
Doktor westchnął.
– Wiem, jak działają, w końcu mam stosowne wykształcenie. Rozumiem, że pan uważa, że w kwestii edukacji kłamię i jestem hochsztaplerem, wszakże nie zmienia to faktu, że ich farmakologia i chemia jest mi znana. A skąd je mam? Otóż z szuflady, lewej, w biurku.
– Kpiarz z pana, choć w pańskiej sytuacji oczekiwałbym raczej szczerszych odpowiedzi.
– Najprościej będzie, jak pan, panie profesorze, sam zajrzy do szuflady i zobaczy, że to prawda.
Dziadek odsunął szufladę. W środku pełno było nieopisanych słoików z pigułkami. Dowodzący zaczerwienił się na twarzy jak indyk. Zanim zdążył cokolwiek z siebie wydusić, jeden z żołnierzy odezwał się, niepytany:
– Przysięgam, że była pusta, panie pułkowniku!
Desmond przytaknął.
– A może jesteś pan… z kosmosu? – rzucił zaaferowany profesor.
– Z kosmosu to wszyscy są. Jeśli chodzi panu o to, czy jestem Ziemianinem, to tak, oczywiście. Jestem człowiekiem, obywatelem Ameryki, urodzonym tutaj, w Tennessee.
– To jakim cudem leki pojawiły się w szufladzie?
– Bardzo prosto. Chciałem, żeby tam były.
– A gdyby pan nie chciał?
– To szuflada byłaby pusta, podobnie jak inne, kiedy je przeszukiwaliście.
– To są albo czary, w co nie wierzę, albo jakaś niewiarygodna mistyfikacja. Tam są zamontowane skrytki?
Lekarz milczał. Po dłuższej chwili dowódca zaordynował:
– Najlepiej zabierzmy go do nas. Dajcie klatkę profesora! Za dużo cywili mamy na zewnątrz.
Jeden z żołnierzy wybiegł i już za chwilę wnieśli metalową klatkę z gęstą siatką i uchwytami do przenoszenia po bokach.
– Po co się trudzić. – Desmond pokiwał przecząco głową. – Zniknę. Rozumiem pański zamysł, profesorze, i imponuje mi, jak głęboko przejrzał pan zasadę mojej obecności w tym miejscu, ale to bezskuteczne. W moich wymiarach ta klatka jest tylko bezwymiarowym punktem. Nie zatrzymacie mnie tu.