"Doktor Desmond". Prolog powieści SF "Kyle"
– To nieprawda, to jakaś niewiarygodna sprawa, to niemożliwe… Ale skąd wiedzą?
– Na razie nie ma chyba problemu, bo jak pan spojrzy na datę, to zobaczy pan, że ta gazeta wyszłaby za trzy dni, poza tym jest ona w tej chwili wytworem mojej wyobraźni i kompilacją pewnych faktów – wytłumaczył Desmond. – Za trzy dni pojawiłyby się też inne gazety z tym samym tematem na okładce, jednak przecież najpierw redakcje musiałyby wejść w posiadanie informacji prawdziwych, sądząc po pana reakcji. Skąd by to wszystko wiedzieli i mieli dokumenty? Zgaduję, że domyśla się pan, skąd je wyjmę: z tej oto właśnie szuflady. Albo reporter śledczy jednej czy drugiej redakcji znajdzie je w swojej? Kto wie?
Pułkownik, przygarbiony, stał jak sparaliżowany, trzymając w wyciągniętej ręce dziennik. W końcu, po dłuższej przerwie, odezwał się cichym, drżącym głosem:
– To co mam zrobić?
– Wyłuszczyłem to już. Zawieramy prostą umowę, która obowiązuje na zawsze. Wy wracacie i mówicie swoim przełożonym, że byłem nieszkodliwym wariatem i że wyprowadziłem się stąd. Nigdy nie wracacie, a ja, cóż, ja nie znajdę tych dokumentów. Wszak ponoć mi pan ufa. Słowo?
– Słowo – wymamrotał pułkownik. Przez chwilę zastygł w bezruchu, patrząc przed siebie, po czym raźniej zaordynował: – Panowie, odwrót, odwołać ludzi z terenu. Czy muszę oddać panu tę gazetę, doktorze? – zwrócił się do Desmonda.
– Widzę, że szybko się pan uczy. Proszę ją zachować, a najlepiej niech przeczyta ją też pan profesor. Na trzeciej stronie znajdzie z kolei sporo informacji o sobie. To powinno pozwolić wam lepiej się porozumieć w naszej sprawie. A potem ją spalcie, na razie to jedyny egzemplarz.
Wyszli wszyscy, oczywiście poza nami. Głównodowodzący chciał wyjść jako ostatni, ale Desmond pokazał mu ręką, aby został, po czym uśmiechnął się i powiedział:
– W każdej przykrej historii może być jednak coś miłego. Przy odrobinie oleju w głowie na pana miejscu obstawiłbym wyniki meczów ze stron sportowych. Gdybym jakimś cudem dobrze wyśnił wszystkie, to lepiej będzie pan pamiętał o umowie. No i otrzyma pan pocieszenie oraz okazję do zmiany myślenia o świecie, ludziach i karierze. Sam pan zobaczy, że nie będzie trzeba czuć strachu przed czwartą władzą ani przede mną. Aha, profesorowi niech pan tych stron z wynikami meczów nie pokazuje, nie lubię tego człowieka. Do widzenia!
Pułkownik zawahał się, chciał coś powiedzieć, ale skinął tylko głową i wyszedł. Słyszeliśmy wszyscy, jak zwijają manatki, wykrzykując rozmaite komendy. W końcu odjechali. Siedzieliśmy chwilę w milczeniu, panna Gobbins popłakiwała.
– Odejdzie pan? – odezwałem się pierwszy.
– Tak, w końcu obiecałem. Desmond już nie wróci, słowa trzeba dotrzymywać. Zresztą nie chciałbym wywołać większego zamieszania wokół mojej osoby.
– Co napisano w tej gazecie?
– Nie chce pan wiedzieć. Myślę, że nawet niekiedy lepiej nie zdawać sobie sprawy z pewnych rzeczy.
– Bardzo będzie nam pana brakować – odezwała się łzawo zza chusteczki panna Gobbins.
– Co mamy powiedzieć ludziom we wsi?
– Powiedzcie, że mnie zabrali, i tyle. Dom sprzedajcie, papiery są gotowe, sami wiecie gdzie. – Skinął ręką w kierunku komody. – Wybaczcie, lecz teraz idę już do sypialni. Dla pani Grety cała kuracja jest w słoiku w szufladzie, tej od gazety, jedna tabletka dziennie aż do ich wyczerpania. A potem niech jak najwięcej chodzi, gimnastykuje i się nie objada. Na pewno będzie długo cieszyć się zdrowiem. Dziękuję wam za wszystko. Żegnam was, trzymajcie się wszyscy zdrowo.
Wyszedł. Odprowadziłem pannę Gobbins do domu. Wcześniej zajrzała do szuflady – naprawdę był w niej samotny, spory słoik z tabletkami. Zabrała je ze sobą.
Zaszedłem i zapukałem jeszcze nazajutrz, ale gospodarza nie było. Rower stał w sionce. Zebrałem się na odwagę i zajrzałem do sypialni. Na łóżku pozostał tylko szlafrok.