"Doktor Desmond". Prolog powieści SF "Kyle"
Zapadła cisza. Słyszałem jedynie przyśpieszone oddechy.
– Pan sugeruje, że my się panu śnimy? – zapytał milczący od dłuższej chwili profesor.
– Cóż, w dużym uproszczeniu tak, ale wasz świat dla was jest realny. To ja się tu „wśniłem”. Jestem w połączeniu z ciałem w moich wymiarach, tutaj to transmisja fal mózgowych. Stąd zresztą wsadzenie mnie do klatki to słaby pomysł, bo zadziałała jak klatka Faradaya i połączenie zostało zerwane. Zniknąłem, a pan zakładał pewnie, że mógłbym skorzystać z teleportacji i że klatka mi to uniemożliwi. Rozumiem szok. Jasne, że wewnątrz po mojej osobie zostały kajdanki i ubrania. Ja z kolei obudziłem się, niestety musiałem iść do pracy, a gdy znowu wieczorem zasnąłem, to wśniłem się tutaj ponownie i wyszedłem z sypialni. Dla was to sekundy, dla mnie dzień życia. Na szczęście mam też kilka szlafroków…
Po dłuższej chwili ciszy pułkownik zrobił krok w kierunku doktora, wyciągając rękę:
– Panie Desmond, rozumiem, że siłą nie zmuszę pana do pójścia z nami. Jednak proszę zrozumieć, że nie jest pan dla nas wrogiem, jeżeli nie przejawia pan wrogich zamiarów. Pańska wiedza i paranormalne umiejętności przydałyby się narodowi, Ameryce. Po tych wyjaśnieniach ufamy panu. Wierzę, że jest pan patriotą. – przestał na moment perorować.
Patrząc w jego spoconą, bladą twarz, zrozumiałem, że myśli nad tym, jak ubrać w odpowiednie słowa to, co chciał powiedzieć czy też – zaproponować. Ucieczkę do przodu.
– Proszę rozważyć propozycję współpracy. W końcu wszyscy chcemy pokoju i ceną tego pokoju bywa potrzeba posiadania przewagi nad agresorem. Chociażby w postaci pańskiej wiedzy medycznej i medykamentów…
– Niech mi pan powie tak szczerze, tak od serca, jako dobry człowiek – przerwał mu Desmond. – Czy pan naprawdę wierzy w to, że moja ewentualna pomoc zostanie spożytkowana w celach pokojowych? A co, jeżeli jednym z czynników powstrzymujących was przed nowymi wojnami jest strach przed chorobami w innych częściach świata? Liczycie zapewne również na szybkie leczenie rannych żołnierzy. Całkowicie rozumiem, do czego pan zmierza. Uważam, że zamiary pańskie i pańskiej organizacji nie są pokojowe. Nawet dziś pokazaliście, co was napędza.
Zamilkł. Po chwili kontynuował ściszonym głosem:
– Wiem, że będziecie prześladować tych niewinnych ludzi tutaj, aby nigdy nikomu o mnie nie powiedzieli, a mnie z kolei i tak będziecie próbowali zniewolić, aby zagwarantować sobie przewagę. Skończę w jakimś waszym lochu, taki jest wasz plan. Klatka… Dlatego muszę odmówić i co więcej, zabezpieczyć wszystkich przed losem, jaki możecie im zgotować.
– Zamierza pan nas zaatakować? – zapiszczał profesor.
– Niekoniecznie. – Doktor wykrzywił twarz w niesmaku. – Przynajmniej nie fizycznie, ja prawie nikomu źle nie życzę. Wam też nie. Jednak muszę pana ostrzec: ja odejdę, ale jeżeli nie odejdziecie i wy i nie zapomnicie o sprawie, jeżeli kiedykolwiek tu wrócicie albo choćby jeden świadek tych wydarzeń dozna z waszej strony krzywdy, to pożałuje pan tego. I zresztą nie tylko pan, lecz i każdy, kto się do tego przyczyni. Żadnych wyjątków. Czy może pan otworzyć szufladę, tę, w której znaleźliście dyplom, i podać gazetę panu oficerowi? – zwrócił się do żołnierza.
Ten niepewnie spojrzał na dowódcę. Pułkownik sam podszedł i otworzył szufladę. Wyjął z niej „New York Timesa” i spojrzał na pierwszą stronę. Twarz mu stężała. Czytał dobrą minutę, po czym wymamrotał tylko: