De profundis clamavi at te, Domine
em ku apostazji. -
Kościół pusty, nie licząc wiekowego już staruszka, proboszcza, który pośród ciemności, przy blasku jedynej świecy, odprawia na głuszy Nabożeństwo Pierwszego Zaćmienia. Neuwald nie przerywa, przechodzi niewidoczny wzdłuż bocznej nawy, mijając puste rzędy ławek, starając się nie budzić echa.
Mija boczny ołtarzyk z figurą Św. Johna Bez Oczu, po czym wchodzi do wnętrza staroświeckiego, murowanego konfesjonału. Nie po to jednak, by spowiadać skruszonych grzeszników, choćby nawet jacyś się zjawili.
Siada na krzesełku, zasłania kratkę, wystukuje kod - i oto zjeżdża w dól z zawrotną szybkością, zapadnia zamyka się nad głową, ogarnia go atramentowa czerń. Ano, przygotuj się, niedługo spotkasz się z prawdziwym Mrokiem...
Wtem - oślepiający blask, białe, sztuczne światło. Betonowa podłoga, takie same ściany, zimno i wilgotno.
- Chrystus Zmartwychwstał. -
- Prawdziwie powstał. - odpowiada odruchowo ksiądz, choć nie widzi jeszcze komu. Oczy wolno przyzwyczajają się do światła, magiczne węże na ścianach świecą zbyt jasno - po co tak marnować moc? Ale skoro Kościół płaci, to co im tam.
- Wszystko w porządku, proszę księdza? - pyta ten pierwszy, rozmazana sylwetka w czerwonym stroju wyciąga ku niemu rękę. - Jens Schwarzdorf, oficer bezpieczeństwa ekspedycji. -
- Tomas Neuwald, kapelan, pierwszy oficer. - ksiądz z trudem wstaje, jeszcze kręci mu się w głowie po zawrotnym zjeździe. Teraz dopiero rozpoznaje w swoim rozmówcy defensora. No tak, strażnicy wiary, jak zawsze, musieli wcisnąć swojego agenta. - Gdzie kapitan? -
- Nie znam jeszcze nazwiska dowódcy wyprawy, to ściśle tajne. -
- Jak to? Przecież wchodzimy w portal za... ile? -
- Jeden wizg, dwa pacierze, zdrowaśkę i sześć sekund. - informuje dokładnie techniczny. - Reszta załogi już czeka w żaglowcu. -
- Prowadź, bracie. -
Ruszają długim, jaskrawo oświetlonym korytarzem. Defensor milczy, na jego twarzy maluje się ogromne napięcie.
- Jak ksiądz myśli, co tam spotkamy? -
- Gdzie? -
- Jak to - gdzie? Czy ja pytam o kawiarnię na Placu Wolności? -
- Bracie, w środku, czy na zewnątrz? Najpierw trzeba tam dotrzeć, a to już samo w sobie jest diabelnie niebezpieczne. A co nas czeka w środku... Bóg jeden wiedzieć raczy. -
- Myśli ksiądz, że coś przetrwało? Przez tyle tysiącleci? -
- Modlę się, żeby tak nie było. Ale pamiętaj, jak skończyli inni.-
- Przecież nie wiadomo, jak. -
- No właśnie. -
Ciężkie, ołowiane drzwi. Defensor wprowadza kod, zgrzytają koła zębate, grube na dłoń wrota wsuwaja się w ścianę. Od wewnątrz nie ma zamka. Świetnie, jak coś pójdzie nie tak, to nie mamy nawet drogi ucieczki.
Komnata, do którego wchodzą, przytłacza ogromem, przywodzi na myśl główną nawę Wielkiej Katedry. Thomas tylko raz w życiu widział tak wielkie pomieszczenie. W panującym półmroku wrażenie potęgują betonowe ściany, pochylające się łukowato ku owalnemu otworowi w sklepieniu. Kłęby magicznych węży, leżące splątane na podłodze, trzeba uważać, stąpając, bo potrafią boleśnie ukąsić. Centralne miejsce zajmuje sama wyrzutnia, na niej zaś pokryta złotawą farbą, wysmukły statek celuje szpicą ku sufitowi. Żagli nie widać, są schowane pod pokrywami pancerza. Technomag w jaskrawej, pomarańczowej szacie, stojąc na ażurowym rusztowaniu, białym płomieniem z różdżki spawa blachy powłoki, iskry sypią się wokół. Święty Johnie Bez Oczu, patronie inżynierów, dlaczego oni zawsze muszą wszystko robić na ostatnią chwilę?!
Właz wejściowy otwarty, ale w środku pusto - ksiądz szuka wzrokiem współtowarzyszy podróży, ale poza obsługą i defensorem w hali nie ma nikogo. Już chce spytać swojego towarzysza o pozostałych, gdy z głośnym zgrzytem po drugiej stronie komnaty rozwierają się identyczne wrota. Stojący w nich, odziany w szamerowaną srebrem, czarną kurtę miast zwyczajowej szaty, niewysoki człowiek na pierwszy rzut wydaje się niemagiem - siwe włosy, brak zarostu, absurdalnie krótko ścięte włosy.