De profundis clamavi at te, Domine
szedł wicher od pustkowia, jak nie chcecie tu nocować, to do zaćmienia musim być w Hafenburgu! Bo w szczerym polu obedrze do kości! A ksiondz - chłop napotkał zimne spojrzenie Neuwalda, zmieszał się, spuścił wzrok - a wielmoźny ksiondz wybaczy, ale musim siem śpieszyć. Miasto widać w dali, ale...-
-Rozumiem. Ruszamy-
***
Umarli, nim nawet zdążyli się zdziwić. Jak zawsze.
Pierwszy zginął stary woźnica, czarny kształt wyskoczył nań z gąszczu, zwalił go z kozła na piaszczysty gościniec, krwi nie sposób odróżnić od czerwonego kubraka. Potem pomocnik, gówniarz, nawet nie zdołał krzyknąć. Stara baba. Włóczęga. Kupiec w granatowym surducie. Najemnikowi z Urbi Draconis udało się jeszcze wyciągnąć pistolet. Bez znaczenia.
Feliks nie widział już ostatniej śmierci - tylko wystrzał i przeraźliwy, nieludzki wrzask. To człowiek czy szponiacz? Przedzierał się rozpaczliwie przez gąszcz, rozgarniając mięsiste płaty żaglorostu, pajęczynowate witki czepiały się ego twarzy, leżące na leśnej podściółce błękitne, pulsujące tętnice przeszkadzały nogom -łatwo się potknąć i przewrócić, a wtedy koniec - Łowcy nie wybaczają takich błędów. Miał tylko jedną szansę. Usłyszał kwik zarzynanych skanuków. Dobrze, to im chwilę zajmie.
Las skończył się niespodzianie - przed człowiekiem rozpostarło sie szerokie, nagle pole, pokryte sinymi wiechciami porośli. Nie odważą się wyjść z lasu, ale od zbawczej pustaci dzielił go szeroki, kamienisty wąwóz. Dołem płynął płytki strumień, ale jar był zbyt głęboki, brzeg po jego stronie zbyt stromy. Nie przeskoczę. Nie zejdę. Rozpaczliwe szukał wzrokiem jakiejś kładki, żyły - ale brzegi spinały tylko patykowate, oplatane naczynkami włosy, wyginające się w łuk nad przepaścią. Krzyki od gościńca ucichły, Feliks wyobrażał sobie, bo nie mógł słyszeć, jak zwinne drapieżniki pędzą w jego stronę, czepiając się konarów. Zginę? Tutaj? Teraz? Ruch za plecami, obrócił się, uniósł różdżkę, wypalił - czarny kształt skręcił się, zwinął w miejscu, spalony rubinowoczerownym promieniem, ale mag widział już następne. W całkowitej desperacji spróbował przeskoczyć nad przepaścią, chwytając się cienkiego włosa - oczywiście nic z tego nie wyszło, jednakże elastyczna gałązka nie złamała się, a wygięła w dół pod ciężarem. Człowiek zleciał na dno i tak za szybko, skąpał się w wodzie i poobijał o kamienie, ale przeżył. Boli. Złamałem coś? Chyba nie. Uciekać. Zerwał się zaraz, pobiegł korytem, nie oglądając się za siebie. Plusk za plecami. Sa w wąwozie, gonią. Czarownik mało nie wypluł płuc. Złamałem. Żebro. Szlag. Popędził szybciej. Zakręt. Dalej nie było strumienia. Do góry, zboczem. Szybciej. Chwycił się zbiegającej tętniczki, podciągnął do góry, wyszedł na drugim brzegu, opadł na sine, suche wiechcie. Nie zatrzymuj. Się. Biegnij. Wstał zaraz, dysząc i słaniając się ruszył do przodu. Nie biegł już, nie miał siły. Jeśli odważą się wyjść, to i tak po mnie. Wyczerpany stąpał po popielatej porośli, martwe łodyżki chrzęściły pod stopami. Przed sobą miał przestrzeń, puste pole, widział na niebie rajski, szmaragdowy ogród Edenu, jak zwykle upstrzony malowniczymi smugami, pełen wirów, ok i poskręcanych, białawych chmur. Na prawo zaś - ogniście czerwoną otchłań Inferna; piekielne protuberancje strzelały na boki, szkarłatna tarcza zdawała się, niczym oko demona, spoglądać drwiąco na przerażonego człowieka. Bzdura, bogów i demonów nie ma. Sa tylko Łowcy, prawdziwe potwory. I śmierć, którą przynoszą.
Wyszły? Zabiją od tyłu? Nie obejrzał się, szedł ku światłu. Przed siebie.
Nie zabiły go.
Nie wyszły z wąwozu.
Na horyzoncie Eden. Inferno. I miasto. Hafenburg.
- Jeszcze raz udało się przeżyć. - rzekł Feliks Aureliusz Geta, centurion Czarnego Legionu, mag bojowy czwartego stopnia, trzykrotny kawaler Orderu Męstwa Imperium, weteran czterech wojen, w tym tylko dwóch z ludźmi, tudzież uczestnik dziesięciu ekspedycji badawczych do Dżungli. - Jeszcze raz, murwa mać.-
Po czym przewiesił różdżkę prze