dalszy ciąg "Po stronie cienia"
- Leszek znowu się schlał. Nie wpuściłam go do domu.
- Za mocno grzeje. A co u Matki?
- Pije.
- A ty?
- Co? O co pytasz?
- ...Co porabiasz? Nie nudzisz się? Może przyjadę?
- A po co?
- A niech cię! Nie pamiętam kiedy mnie zaprosiłaś, tak bezinteresownie. Na kawę, by pogadać.
- O co ci chodzi? Przecież rozmawiamy ze sobą.
- Tak...No dobrze... Czekaj... a może czegoś chcesz ode mnie?
- Nic nie chcę... Tak dzwonię. -
I nagle przypomniałem sobie ostatnie wyjście z domu Joanny, by sobie cieleśnie ulżyć. Wezbrała we mnie złość i zazdrość.
- Jak było?
- Co?... Gdzie?
- No... wówczas. Gdy poszłaś się pieprzyć.
- Chujowo! I odpierdol się!
Rozłączyła się.
Joanna lubiła kląć. Skąd jej to się wzięło? Matka nigdy nie klnie. Czyżby to pokłosie jej pobytu w Domu Dziecka, u sióstr zakonnych?
Ale nie przeszkadzało mi to. Sam w tym temacie byłem grzeszny. Oczywiście, Joanna klnie tylko w domu, i tylko do mnie, i do Leszka. A tak, jest czysta i niewinna. Tylko, gdyby nie ten jej charakterek…
Rozłączyła się, a mnie zrobiło się przykro. Przecież chciała tylko pogadać. Co mi odbiło, by pytać ją o jej gacha? Ale, cholernie byłem ciekawy, kto to jest. Miałem nadzieję, że to jakiś pryszczaty mięśniak, bez szyi, i z kurzym móżdżkiem.
Ciężko westchnąłem.
I jak zwykle, głupie myśli zalęgły się w mej głowie. A przecież nic nie wypiłem. Podszedłem do okna. Bezbarwnym okiem spojrzałem.
„Świat oszalał, Bóg jak hippis pali trawkę, koty twórczo srają na każdym rogu ulicy, szczury łby wychylają z kratek ściekowych. Jest lato, umierają starcy, rodzą się żywi. Przyglądam się śmierci, i dziewczynom w kwiecistych sukienkach. To dobrze, że Bóg pali trawkę. Jest na topie.
Moi synowie mówią, że oszalałem. Gówniarze, nie widzą mej myśli, by zmienić się w motyla, może w ważkę niziutko sunącą nad cichą wodą. Ale to nie ich wina. Do bycia motylem lub ważką trzeba dorosnąć.
…Świat oszalał, to ja palę trawkę, i rozdaję ordery swoim upiorom.
Życie, to tylko cienie zmarłych. Czasami daję kilka groszy żebrakowi, i przysiadam na murku przy fontannie na Rondzie. Tramwaje jak prehistoryczne gady, przechodzą dostojnie przez moje ciało. W końcu jest lato. Wygrzewam się na słońcu. Uśmiecham się do myśli, która niebawem powinna się urodzić. „