Cipakabra ( 18+)
Na ciągnących się po horyzont łąkach, w pełnym słońcu nadzy Murzyni zrywali liście Barszczu Sosnowskiego, służące do produkcji trucizn, używanych później w larpach.
W ogromnych halach trzy potężne maszynki do mięsa mieliły ciała zmarłych niewolników, a setki Rumunów pakowały powstałą masę do wiader. Potem produkt przyprawiano, gotowano i podawano w obozowej stołówce. Tym sposobem nakłady na wyżywienie kadry pracowniczej malały do minimum.
Funkcjonował tu również internetowy sklepik z narządami oraz bimbrownia, w której pędzono cider z wyskrobanych płodów.
W końcu Orlowsky zaprowadził nas na skraj obozu i wskazał palcem zarośla. Podeszliśmy bliżej.
Leżący w krzakach Murzyn wyglądał okropnie. Wyłupane oczy, wylewające się z rozerwanego brzucha jelita oraz rana pomiędzy nogami nosząca ślady kłów, świadczyłyby o ataku dzikiego zwierzęcia. Świadczyłyby, gdyby nie kilka symboli wyrytych ostrym narzędziem na czole denata – swastyka, krzyż skinowski, napis „white power”.
Egon uklęknął przy trupie i wepchnął mu rękę w bebechy. Grzebał chwilę, mrucząc coś pod nosem. Następnie dokładnie obwąchał zwłoki, wykonał nad nimi kilka tajemniczych gestów, a na koniec spróbował przywrócić je do życia za pomocą reanimacji metodą usta-usta.
– Mam bardzo złe wieści – rzekł w końcu. – Człowiek ten z niewiadomych powodów posiadał dwa wyrostki robaczkowe, ale co gorsza, jego dusza opuściła to skalane mutacją ciało i udała się w podróż do światłości. Zatem nie powie nam już co sprawiło, iż zaległ tutaj, naznaczony piętnem rasowej nienawiści.
– Kurwa mać! – zirytował się Orlowsky. – Egonie, panie Doctore, to już piąty czarny niewolnik w tym tygodniu zakatowany w podobny sposób. Jeśli tak dalej pójdzie, nie będzie miał kto zbierać liści Barszczu Sosnowskiego i Larpowcy zerwą umowę. Chuj by strzelił!
– Spokojnie, mój drogi – odparł Scheisswurst, klepiąc przyjaciela po ramieniu. – Nie ma zagadki, której duet Egon-Doctore nie potrafiłby rozwikłać. Będzie to zapewne trudne niczym rozsupłanie marynarskich węzłów zawiązanych na krowich wymionach czarnobylskiego byka, ale podołamy, podołamy.
Twarz Orlowskyego rozpromienił szeroki uśmiech.
– Czułem, że mogę na ciebie liczyć, druhu. Znajdźcie zatem tego skurwysyna, a najlepiej przeróbcie na kupę gówna, żebym mógł nawozić nim pola uprawne. Ha! Ha! Ha! –rzekł zarządca z radością w głosie, po czym odszedł, zostawiając nas samych.
– Co o tym myślisz, Doctore? – zapytał Egon, drapiąc się po rowie.
– Według mnie powinniśmy porozmawiać z personelem. Może ktoś widział lub słyszał coś podejrzanego. Znaki na głowie tego nieszczęśnika świadczą o działaniu celowym, podyktowanym stricte rasistowskimi pobudkami. Kto wie, czy nie działa tu tajna sekta neonazistów, albo Ku Klux Klan.
– Słowa wypływające z twych ust brzmią mądrze jak prawdy objawione na górze Synaj. Skierujmy więc nasze kroki ku blaskowi poznania.
Egon ruszył w kierunku stojącej nieopodal stróżówki. Podążyłem za nim, analizując w myślach całą tę sytuację.
Siedzący za biurkiem strażnik zachowywał się co najmniej dziwnie. Nieświadom niczyjej obecności, zapamiętale dłubał w nosie, a wydobyte śpiki formował w cudaczne figury geometryczne i ustawiał w równych rzędach na blacie, mamrocząc przy tym niezrozumiale.
Kiedy nas spostrzegł, panicznym ruchem ręki zgarnął wszystkie rzeźby na podłogę, stanął jak wryty, rozdziawił usta i wlepił w nas tępe spojrzenie. Z rysów jego twarzy wywnioskowałem, iż cierpiał na przynajmniej debilizm albo downa, jeśli nie coś gorszego. Świadczyło o tym płaskie, wysokie czoło zajmujące niemal połowę lica oraz skośne oczy i krzywy zgryz. Miał na imię Maciej, co wyczytałem z przypiętej do munduru plakietki.