Cipakabra ( 18+)
Niespodziewanie jedna ze ścian rozstąpiła się z głośnym chrzęstem. Z ciemnego tunelu wychynęła istota tak straszna, że zwieracze odmówiły mi posłuszeństwa i na podłogę pociekła rzeka parujących ekskrementów. Kolosalnych rozmiarów potwór pozszywany z gnijących zwłok członków Ku Klux Klanu spoglądał na nas setkami pustych oczodołów. Białe kaptury falowały złowieszczo, poruszane krążącymi w powietrzu tabunami much. Cipakabra kroczyła na czterech krokodylich łapach, wymachując uzbrojonymi w skalpele kończynami. Z jej tułowia odchodziła wijąca się macka, zwieńczona najeżoną kłami waginą słonia.
Doktor Elemengele radował się jak dzieciak.
– Tak! Najpierw odgryź im chuje! Najpierw odgryź im chuje! – krzyczał piskliwym głosikiem, klaszcząc i podskakując.
Wydobyłem z nogawki panzerfausta. Stanąłem w rozkroku przed Egonem, który zapadł w dziwny trans – kiwając się w przód i w tył bełkotał, niczym pijak pod sklepem.
Wycelowałem precyzyjnie, wstrzymałem oddech, nacisnąłem spust. Rakieta wystrzeliła, rozbryzgując na boki snopy iskier. Usłyszałem eksplozję. W twarz chlusnęła mi galaretowata substancja.
Otarłem oczy i popuściłem po raz kolejny. Cipakabra, pomimo ogromnej rany w tułowiu, dalej zmierzała ku nam.
– White power! White power! – dochodziło z pomiędzy jej drżących warg sromowych.
Struchlałem, gotowy na śmierć. I wtedy usłyszałem, jak pogrążony w letargu Egon śpiewa.
– Haare Kryszna, Haare Haare! Haare Rama, Haare Haare!
Padłem na twarz, oślepiony nagłym blaskiem. Powietrze przesycił aromat dalekowschodnich kadzideł, a w podłodze zmaterializował się przedziwny, wielobarwny wir, podobny do kosmicznej mgławicy spiralnej. Wyłoniła się z niego olbrzymia, niebieskoskóra istota, spowita smugami dymu. W rękach ściskała diamentowy łuk, z nałożoną nań fosforyzującą strzałą.
Mógłbym przysiąc, że czas na moment zwolnił swój bieg. Gigant naprężył cięciwę i wypuścił pocisk. Trafioną Cipakabrę spowiły płomienie. Zaczęła miotać się na wszystkie strony, obijać o ściany i turlać, w desperackiej próbie zdławienia ognia. W końcu, wydając z siebie przerażający jęk agonii, zaległa martwa pod balkonikiem, na którym zrozpaczony doktor Elemengele wkładał lugera do ust.
Odgłos wystrzału zrównał się ze zniknięciem tajemniczego przybysza oraz odzyskaniem świadomości przez Egona.
– Szybko, biegnij! – wrzasnął detektyw, chwytając mnie za rękaw.
Byłem w takim szoku, że nie pamiętam dokładnie, w jaki sposób wydostaliśmy się z laboratorium. Faktem jednak jest, iż zaraz po naszej ucieczce, obozem wstrząsnęło kilka potężnych eksplozji. Oniemiały niczym słup soli stałem pod bramą wjazdową i oglądałem walące się w gruzy hangary kompleksu oraz fruwające w powietrzu zwęglone resztki ofiar doktora. Na koniec, prosto w środek rumowiska, spadła z nieba gigantyczna flaga USA.
Egon, jak gdyby nigdy nic, wydostał zza pazuchy drewnianą fajkę i odpalił ją z namaszczeniem.
– Skąd wiedziałeś, że winnym jest doktor Elemengele? – zapytałem, zafascynowany zdolnością dedukcji detektywa.
Scheisswurst wykrzywił usta w delikatnym uśmiechu.
– Tak mi wyszło z pasjansa.